top of page
  • Writer's pictureAdmin

Barbara Bernhardt

Updated: Jan 28, 2023




SEN


1.


W domu z czerwonej cegły, stojącym na pustej przestrzeni, porośniętej pożółkłą trawą,

z kilkoma zamkniętymi oknami, z kominem, z którego nie wydobywał się dym, w domu, który dzisiaj wydawał się jeszcze bardziej samotny niż wczoraj, bo zanurzony w ponurym, nieprzestającym padać deszczu, panowała niemal absolutna cisza.

Krople spadającego deszczu obijały się monotonnie o szyby, za oknem nie działo się nic. Nie było tam ani zwierząt, ani ludzi.

Kiedy wsłuchało się w ciszę jeszcze głębiej, usłyszeć można było dziwne pojedyncze dźwięki, nie wiadomo, fletu czy jakiegoś instrumentu smyczkowego?

Te dalekie głuche dźwięki w zasadzie podkreślały ciszę, a krople deszczu i bezruch szarej przestrzeni, rozciągającej się za oknem, pogłębiały pustkę, która wypełniała wszystko.

Mały człowiek, wrzucony w ogrom przestrzeni.

Czarny punkt w nieskończonym negatywnym obszarze, w którym przeźroczysta nicość zawiera w sobie samą siebie, a więc wszystko i nic – dwa bieguny tej samej całości.


Właśnie wydarzyło się coś, co wzbudziło jego ciekawość. Obudziło go z rutynowej drzemki, ciągu przyczynowo skutkowego i teraz nic już nie jest jasne, logiczne ani przewidywalne.

Wymazał przeszłość.

Wymazał przeszłość i wszystko, co zostało, czym może dysponować to pustka i cisza, a z niej trzeba będzie przepisać to, czego nie ma; zapleść ciszę z pustką w gruby warkocz z dziesiątkami wątków, rozbłyskujących chwilowym olśnieniem i gasnących natychmiastowym rozczarowaniem.


Ja, który śpię, śnię i jestem snem, patrzę na siebie i nie rozumiem, co przeżywam. Krzywię się z bólu, chociaż ciało mnie nie boli, płaczę i nie wiem, dlaczego. Szkoda mi siebie; tyle to supłów do rozwiązania, tyle krętych dróg; ktoś mnie zranił, ktoś mi coś zabrał, a potem zniknął, a ja ciągle czegoś chcę, coś odrzucam, za czymś biegnę i chowam się w kąt, jakby nic mnie już nie obchodziło. Lecz cały czas przyglądam się sobie. Może w końcu coś się wyjaśni.



*


Miałem sen. Bardzo chciałem go zrozumieć, dokończyć. Usiadłem na łóżku, przesunąłem rękoma po twarzy, ale zaraz je cofnąłem w obawie, że zetrę z niej resztki snu. Tego, co zostało niedopowiedziane, a co być może stanie się odpowiedzią.

Próbowałem przywołać w pamięci ostatnią scenę, ostatnie uczucie, ale nie pojawiało się nic. Dalekie, nieuchwytne strzępy innej rzeczywistości, odrywające się od podszewki świadomości i pokrywające mgłą.

Ruszyłem w stronę łazienki, nie wiedząc, po co, nie mając w głowie planu wydarzeń, prostych czynności, jednej po drugiej, które doprowadziłyby do końcowego efektu. Wpadłem z jednego snu w drugi i w tym, na jawie, obowiązywały te same prawa. Nie panowałem nad niczym,

nie przewidywałem niczego i chyba powinienem zrezygnować z usiłowań zrozumienia czegokolwiek. Umyłem twarz i wróciłem do łóżka. Usiadłem na nim i spojrzałem w okno. Krajobraz, jaki się tam roztaczał, nie przypomniał mi niczego. Obcy człowiek w obcym miejscu, z ciałem, którego nie poznaje, a które niewątpliwie do niego należy. Świadomość zawarta w ciele – oto kim byłem, tyle tylko, aż tyle.


Usłyszałem zgrzyt przy drzwiach, jakby ktoś chciał użyć klucza. Potem trzaśnięcie, lekkie kroki, już wewnątrz, odgłos odkładanej torebki. Kobieta.

“Artur?” – ciepły niski głos.

Ciekawe czy to ja. Artur?

Nie odpowiadam.

Nie wiem, czy to o mnie chodzi. Nie wiem, kim jest Artur. W drzwiach sypialni staje kobieta, niska, dość krępa, z ciemnymi, poplątanymi włosami, opadającymi na ramiona, 35/40 lat?

“Hej “- mówi.

Patrzę na nią, nie odpowiadam, bo nie wiem jak.

Co mam powiedzieć? Hej? Czy to nie byłoby przyznanie, że jestem Arturem?

“Co ci jest? “– pyta, a ja nadal siedzę i wpatruję się w jej obcą twarz, ciemne niewinne oczy, różowe policzki. Nie jest ładna. Nie mój typ. Ciekawe, kim jest? Żoną, siostrą, koleżanką z pracy? Podchodzi bliżej, patrzy na mnie uważnie.

“Czy coś się stało?” – pyta.

Chyba tak. Stało się. Śpię, śnię i jestem snem. Wiem o tym, ale nie mogę się obudzić.

Siada obok i bierze mnie za rękę. Nie bronię się. Ciepło jej dłoni sprawia, że czuję się lepiej, bezpieczniej.

“Co ci jest, kochanie?” - pyta.

Słyszę w jej głosie strach. Niepewność.

“Artur?” - nalega.

Zmuszam się do uśmiechu. Wykrzywiam twarz i wiem, że muszę coś powiedzieć. Coś jej dać.

“Nie” - mówię z lekką chrypką, jakby głos nie mógł przebić się przez gardło.

„Nic się nie stało. Głowa.” - mówię i dotykam ręką czoła.

„Dam ci tabletkę” – kobieta wstaje i wychodzi z sypialni, a ja zostaję sam i chcę się obudzić.


Tabletka. Przypominam sobie. To była mała biała tabletka. Czuję jeszcze jej gorycz na języku. Rozpuściła się a potem nic już nie było takie same.

Mała dziewczynka o ciemnych oczach trzymała mnie za rękę i ostrożnie stawiała kroki. Patrzyłem na jej różowe buciki i wiedziałem, że już je kiedyś widziałem. Pociągnęła mnie mocniej.

„No chodź.”

Spojrzałem w prawo, gdzie skręciła i przyspieszyła kroku. Huśtawki. Kobieta ubrana w białą sukienkę, z małym brązowym psem na smyczy. Szeroki uśmiech, merdanie ogonem. Czy to do nas? Dziewczynka wypuszcza moją rękę i biegnie w stronę kobiety z psem. Ta przykuca, rozkłada ramiona i z czułością bierze w nie dziewczynkę. Pies podskakuje, piszczy. Kobieta podnosi wzrok, uśmiecha się do mnie.

„Cześć” - mówi.

Jest piękna. Szczupła, o wysoko upiętych włosach.

„Dziękuję” - mówi. „Przywiozę ją jutro po obiedzie”.

Robię minę, jakbym chciał jej pokazać, że rozumiem. Jutro po obiedzie. Tak.

Stoję jeszcze chwilę, dziewczynka odwraca się.

„Pa, tato!” - krzyczy.

Odchodzę. Idę przez boisko, ścieżkę w parku, mijam staw, kaczki, wskakujące do wody, ławkę z parą zakochanych, patrzę w niebo. Jest bezchmurne, niebieskie; ani krztyny wiatru. Siadam na pustej ławce. Zanurzam głowę w dłoniach. Nie próbuję już myśleć, wiem, że nie ma po co. Na ławce obok leży złożona na pół gazeta. Chcę ją wziąć do ręki, rozłożyć, spojrzeć na datę, ale gdy to robię, litery rozmywają się w wielką szarą plamę i niczego nie jestem w stanie odczytać.


Otwieram oczy i widzę pochylającego się nade mną mężczyznę w białym fartuchu. Obok stoi kobieta – pielęgniarka. Rozpoznaję ją. To ta sama kobieta, która poszła po tabletkę od bólu głowy. Teraz ubrana w biały fartuch wpatruje się w przyrząd podłączony do mojej ręki.

„Już w normie” - mówi.

Lekarz oddycha z ulgą.

„Dobrze. Podajcie mu 400 mg”, po czym patrzy mi w oczy i potakuje głową.

Przez moment myślę, że to mój brat Mateusz. Jasne włosy, ten sam wyraz oczu, wąskie usta. Próbuję podnieść rękę, ale nie mogę. Jest ciężka jak ołów. To nie może być Mateusz. Mateusz nie był lekarzem.


A teraz siedzę na łóżku w domu z czerwonej cegły, samotnym, cichym i zalanym deszczem, pustym i przestronnym, stojącym na piaszczystej równinie, z kłującymi krzewami o czerwonych kwiatach, w domu, do którego nikt nie przychodzi i który sprawia wrażenie porzuconej skorupy.

2.



Kiedy Mateusz żenił się z Gabrielą, Artur, dawno rozwiedziony, nie popierał tego związku. Nie wierzył w instytucję małżeństwa. Jego małżeństwo trwało dwa lata; euforyczne początki, fascynacja Moniką skończyły się w momencie narodzin Alicji. Monika przestała go potrzebować. Alicja przesłoniła jej cały świat. Nie chciała spędzać z nim czasu, seks przestał istnieć, nawet czułość i bliskość nie bardzo ją interesowały. Spędzała całe dnie z Alicją, spotykała się z koleżankami, które miały małe dzieci, przestała o siebie dbać. Artur czuł, że najchętniej przeniosłaby się do pokoju Alicji i nie miała z nim nic wspólnego. Ich kontakt ograniczał się do rozmów o dziecku, co zjadła, ile razy się wypróżniła, czy zrobiła nową minę.

Artur czuł, że życie, jakie sobie kiedyś wyobraził, pełne, bogate życie, wypełnione wspólnymi zabawami, śmiechem, o który przyprawiało ich byle co, że to życie go oszukało. Monika wprowadziła go w błąd. Udawała kogoś, kim nie była, a wszystko dążyło tylko ku jednemu: narodzinom dziecka.

Jej świat, wśród pachnących mlekiem butelek, brudnych pieluch, różowych śpioszków, samogrających do zwariowania mechanicznych zabawek, nie przypominał niczego, co zafascynowało kiedyś Artura.

Wtedy Monika była nietuzinkową kobietą, pełną fantazji i odwagi, nieprzewidywalną, wypełnioną energią, która jak magnes przyciągała ku sobie ludzi.

Teraz była nieprzystępna, obojętna, nieobecna niemal, nieczuła na jego potrzeby, niereagująca na próby nawiązania kontaktu.

Artur czasem miał wrażenie, że budzi się z tego związku, jak ze snu. Przez mgłę przypominał sobie ich razem, trzymających się za ręce, przytulonych, zakochanych. Czasami udawało mu się, na moment, na parę sekund, odtworzyć poczucie bliskości, przynależności, bezpiecznej przestrzeni, w której zbudowali coś wielkiego i wyjątkowego. Ale były to tylko strzępy snu; odłamki jak drobne kawałeczki roztłuczonego szkła.

Fizycznie istnieli nadal, ci sami, ale już oddzielnie, już jako dwa byty, które niewiele, bardzo niewiele miały ze sobą wspólnego. Artur czuł, jakby Monika dała mu coś, co było prawem do bycia, do bycia nim, takim, jakim był naprawdę, jakim powinien być, a potem odebrała mu to.

Bez tego postarzał się i zbrzydł, pochylił ku ziemi, a w środku wysechł.

Nie było już w nim dawnej radości, ekscytacji życiem, gotowości na coś, co wprawdzie nie przychodziło, ale co zawsze było obok. Bez tego stracił spokój.

Nie rozumiał, co i dlaczego się stało. Nie rozumiał, jak było to możliwe, że odnalazł wreszcie siebie, uwierzył, że dotarł do miejsca, w którym powinien być, że pokonał słabości, ciężką, okropną chorobę duszy, ukłonił się życiu, z wdzięcznością w sercu, że oto dało mu wreszcie ów spokój, do którego zawsze tęsknił, a potem zrzuciło go z ramion, otrzepało się jak mokry pies i oto Artur znów znalazł się na dnie, rozbity na setki cząstek, których tym razem już chyba nie dało się zlepić w całość. Spokój znów stał się abstrakcyjnym słowem, pojęciem, które opisywało coś, czego nie mógł dotknąć.


Kiedy był małym chłopcem czekał wieczorami w pokoju na matkę. Na jej wieczorny uśmiech, pocałunek, coś, co zamykało dzień i znakiem krzyża na czole dawało mu pozwolenie na senną podróż. Kiedy matka nie przychodziła, zasypiał wprawdzie, ale nigdy nie miał spokojnych snów. Potem, po latach jako dojrzały mężczyzna, pragnął tego samego od Moniki. Chciał, by brała go w ramiona, całowała w czoło, uśmiechała się z czułością, zanim wypuści go w noc, w te obszary szarych cieni, które plątały się pod nogami, w głowie, wśród których gubił się i nie rozpoznawał wątków swego życia, ścieżek, którymi miał podążać, by rano, zawsze z trwogą w sercu, zawsze z szalejącym w żyłach niepokojem, raz jeszcze pojąć, że tamto to sen, a życie, prawdziwe, jego, jest tutaj.

Odkąd rozstał się z Moniką budziło go przerażenie, uczucie skończoności przyssane do szyi. Pierwsze chwile po przebudzeniu to zawsze terror nagłych stanów uświadomienia sobie, że to on, że sam, że tu, w tym miejscu, które nie było jego, z którym nie mógł się zaprzyjaźnić i że to, co kiedyś uważał za życie, dawno już się skończyło.


Pozostał sen. Sen, którego był autorem, nie miał co do tego wątpliwości, sam go stworzył i sam gra w nim główną rolę, ale sen, nad którym najczęściej nie miał kontroli. Nie zawsze wprawdzie, bo zdarzały się milisekundy, kiedy stawał w swoim śnie, zatrzymywał akcję, zaprzestawał w półgeście, świadomy tego, że jego szerokie czoło i to, co pod nim wyprodukowało te wszystkie obrazy, ludzi, ich gesty i czyny. Te chwile, nie, nie kontroli, przebłysku świadomości jedynie, trwały krótko, jak błysk zapałki, same zjawiały się, rozbłyskiwały krótkim światłem i gasły, a on ruszał dalej, w te same obrazy, niedokończone zdania, z postaciami otaczającymi go zewsząd, które albo znał i lubił albo nie mógł znieść.

Osoby, które były dorosłe za chwilę stawały się dziećmi i łapały go za rękę, jakby były Alicją.


„No chodź” - powiedziała Alicja i pociągnęła go w stronę huśtawki.

Przyspieszył kroku, próbując nadążyć za jej sprężystym truchtem.

„Pohuśtaj mnie”.

Artur pomógł jej wejść na zieloną huśtawkę i zanim zdążyła złapać za sznurki, zwisające po obu stronach, popchnął ją z rozmachem do przodu, tak, że dziewczynka poszybowała wysoko w powietrze. Zobaczył jej rozwiane włosy, przestraszone oczy, usłyszał krótki urwany krzyk, a potem tąpnięcie i ciszę. Przerażającą, huczącą w uszach, ściskającą za gardło ciszę.

Alicja leżała na mokrej ziemi z szeroko otwartymi oczami, z szyją dziwacznie przekręconą w bok.

Ukląkł obok, wziął ją w ramiona, rozpacz rozrywała mu wnętrze, jakby eksplodował w niej ładunek wybuchowy. Poczuł, że kręci mu się w głowie, cały świat wokół wirował jak karuzela: huśtawki, zjeżdżalnie, twarze ludzi, bladych ze strachu, trzymających ręce przy ustach.

„Boże” - usłyszał, a potem odgłos nadjeżdżającej karetki, krótkie urwane szczekanie psa, krzyki, piski, szepty, płacz.



*



Kiedy otworzył oczy, leżał w szpitalnym łóżku, z igłą wbitą w przegub łokcia i zaklejoną plastrem, z wiszącą obok butlą czegoś, co pomału sączyło mu się do żył.

Usłyszał coś, szelest ubrania, poczuł ciepło na dłoni.

Dotknięcie. Spojrzał w lewo i zobaczył kobietę i małą dziewczynkę, patrzące na niego, z wyraźną ulgą.

Z miłością?

„Cześć kochanie” -usłyszał

„Cześć tato”.


Wiem, że to sen, że go wymyśliłem, wiem, że to, co dostrzegam, to manifestacja moich myśli i uczuć, że mogę to zmienić, mógłbym to zmienić, gdybym wiedział jak.

Ale spróbujmy. Spróbować trzeba. Bez przesadnego kombinowania, bez prób udowadniania sobie czegokolwiek.

Jestem w szpitalu, bo pośliznąłem się na mydle. Tak, taki banał, w łazience, rano. Uderzyłem głową o muszlę klozetową. Straciłem przytomność.

A tamto… Tamto w ogóle się nie zdarzyło.

Monika i Alicja siedziały na krzesłach, tuż obok łóżka i uśmiechały się do niego.

„Miałeś lekki wstrząs mózgu” - powiedziała Monika.

„Lekarz mówi, że wszystko będzie w porządku, że za parę dni wrócisz do normy. I że będziemy mogli pojechać na nasz urlop.”

Pojechać na urlop. Z Moniką, która wpatrywała się w niego oczami pełnymi czułości i troski. Może do Grecji? Lub do Hiszpanii? Tak, nietrudno to sobie wyobrazić. Biała, szeroka plaża, turkusowe morze, Monika w żółtym kostiumie kąpielowym, opalona, wypoczęta, uśmiechnięta. Alicja, bawiąca się w piasku, przynosząca bez końca wodę w wiaderku i wylewająca ją na piasek obok leżaków. Grecja czy Hiszpania?

„Pojedziemy do Hiszpanii, kochanie. Będziesz zdrów jak ryba.”

Uśmiechnął się.

A więc jednak.

Miał coś do powiedzenia.

A więc jednak udowodnił właśnie, że to on, nawet jeśli nie tworzy w stu procentach, współtworzy to wszystko.

Ciekawe, czy znają hiszpański?

„Musimy tylko odświeżyć swój hiszpański” - uśmiechnęła się Monika. „Umówię się z Marisellą.”


W Barcelonie było słońce, przeźroczyste morze, ciepły, miękki piasek i palmy.

Jasny pokój z ogromnymi oknami, wychodzącymi na plażę, z kremowymi fotelami i błękitną boazerią przywitał ich spokojem, zapachem kawy i pomarańczy, obietnicą komfortu i wypoczynku.

Anchoas, spływający oliwą pan con tomate, tortilla de bacalao, sangria i churros z czekoladą dopełniały obrazu udanych, rodzinnych wakacji.

Życie może być tak proste, jasne jak słońce, orzeźwiające jak morze, opiekuńcze jak rzucany przez palmy cień, ciepłe i bezpieczne jak pomarańczowy piasek plaż. Chrupiące rogaliki, café bonbon, smukła talia Moniki, lśniące, szczęśliwe oczy Alicji. Spacery, rozmowy, śmiechy, sen.

Jak długo może to potrwać? Jak długo może na to pozwolić?

Jeśli ciemna plamka na dojrzałej pomarańczy jest zwiastunem rozwijającej się w niej choroby, tak Barcelona i rodzinne szczęście niosą w sobie znamię zatrważającej przyszłości.


Dzień i noc. Budzenie się i zasypianie. Narodziny i śmierć. Śmiech i płacz. Wieczna cykliczna podróż, od punktu A do B do A. Nie ma dokąd iść. Zawsze kończymy w punkcie wyjścia.

Liście spadną i zgniją, zmienią się w brunatną, smrodliwą maź, użyźnią nią glebę, a z niej wyrośnie nowe zielone drzewo. Wieczne koło.

Nie można odbić za daleko ani w lewo, ani w prawo, ale można czasami, w chwilach absolutnego spokoju serca, z uśpionym umysłem, na chwilę unieść się wzwyż. Zobaczyć siebie z góry, pełznącego po kole, od punktu A do B do A. Rodzimy się o dwunastej, umieramy o dwudziestej czwartej. Ten sam punkt, w zamkniętej doskonałej przestrzeni koła.

Ktoś kiedyś powiedział Arturowi, że możliwe jest odkleić się od tej tykającej, wymierzającej rytm życia tarczy, że można zlekceważyć czas i przestać przyglądać się przemijaniu.

Że można wymazać przeszłość.

To, kim jestem dzisiaj, nie jest rezultatem mnie wczoraj. To nowy, stwarzany przeze mnie samego byt, obdarty z czasu, zawsze otwierający oczy po raz pierwszy; niewpisany w geometrię życia wokół, samo-decydujący o swoim w niej położeniu.


3.



Zbliżał się dzień ślubu Mateusza i Gabrieli.

Mateusz pojawił się w życiu Artura późno, kiedy ten był już na pierwszym roku studiów. Matka nigdy przedtem o nim nie wspomniała. Był rezultatem krótkiego wakacyjnego romansu z żonatym ekonomistą, któremu matka oddała Mateusza zaraz po porodzie. Próbowała tłumaczyć Arturowi, co i jak się stało, ale Artur nigdy tak naprawdę tego nie rozumiał. Podobno ekonomista był w szczęśliwym związku z kobietą, która nie mogła mieć dzieci i kiedy matka oznajmiła mu, że jest w ciąży i zamierza ją usunąć, przekonał ją, żeby oddała mu dziecko, które on z żoną wychowa jak swoje. Żona wybaczyła mu romans, sama spotkała się z matką i błagała, żeby po porodzie oddała im dziecko.

Gdy Artur zapytał matki, dlaczego sama nie chciała go wychować, odpowiadała, że był to dla niej trudny okres, że ledwo dawała sobie radę z Arturem.

Był już na pierwszym roku socjologii, kiedy matka powiedziała mu o Mateuszu i zapytała, czy Artur chciałby go poznać. Podobno sam się do nich zgłosił.

Ich pierwsze spotkanie było trochę sztuczne, ale Mateusz szybko przełamał lody, był bezpośredni i serdeczny.

„Nie analizujmy przeszłości” - powiedział.

„Ja zawsze chciałem mieć brata i cieszę się, że się odnaleźliśmy.”

Zaprzyjaźnili się szybko i naturalnie. Mateusz, parę lat młodszy, po skończeniu szkoły średniej wyjechał na studia dziennikarskie do innego miasta. Rozmawiali ze sobą kilka razy w miesiącu, pisali maile i wiedzieli, co dzieje się w ich życiach.

Teraz Mateusz oznajmił, że żeni się z Gabrielą.

Artur nie rozumiał ich związku. Znali się zaledwie od roku i postanowili pobrać. Gabriela była już rozwódką, z kilkunastoletnią córką; prostolinijna, mało atrakcyjna, nieprzywiązująca uwagi do wyglądu czterdziestolatka. Mateusz zakochany był w niej po uszy.

Po poprzednim związku z Beatą, mającą problemy z nałogami i wiernością, blondynką o szerokim, uwodzicielskim uśmiechu, wydawało się, że odnalazł w Gabrieli swą przysłowiową przystań.

Może nie ma się czemu dziwić, może wszyscy tak właśnie funkcjonujemy, na zasadzie kontrastu wybieramy kolejnych partnerów i kolejne doświadczenia.

Noc po dniu jak Gabriela po Beacie.

Artur uwielbiał Beatę i nie umiał polubić Gabrieli. Mateusz dobrze o tym wiedział, niemniej jednak, może z fałszywie rozumianego szacunku do tradycji, poprosił Artura by był jego druhem.

„Wiesz, co myślę o małżeństwie” - powiedział Artur.

Mateusz uśmiechnął się tylko, jakby chciał powiedzieć: a myśl sobie, co chcesz i uszanuj, że pozostała część ludzkości myśli inaczej.

Artur nie tylko musiał założyć srebrny garnitur, którego nie znosił, z ciemnoróżowym krawatem i taką samą chusteczką w klapie, ale wznieść też główny toast, o co poprosił go Mateusz.

Cóż wam powiem, kochani, ja, który nie rozumiem waszego wyboru, który nie lubię twojej wybranki, bracie, a z tobą też więcej mnie dzieli niż łączy, ja który nie cierpię rytuałów, obrządków, tradycji i norm, jakich bezrozumnie przestrzegacie, ja, który zawiedziony i zraniony, nie wierzę w miłość.

„Nie wiem, co mam powiedzieć” – przyznał, patrząc Mateuszowi w oczy.

„Powiedz, że życzysz nam wszystkiego najlepszego” – odparł Mateusz, klepnąwszy go w plecy.

„Czy na ten jeden wieczór, ważny dla mnie, możesz być bardziej normalny?” - dodał i wyszedł.


Artur. 44 lata. Nauczyciel akademicki. Charyzmatyczny. Żonaty. Jedno dziecko. Rozwiedziony. Bezdzietny. Próbujący wyzwolić się z więzienia tożsamości i czasu, uporczywie i ze zdeterminowaniem, wciąż od nowa wymazujący przeszłość.


W sali oświetlonej siateczką drobnych żółtych lampek, uczepionych na drewnianych listwach i przykrytych folią, mających zapewne przypominać gwiazdy, goście weselni siedzieli przy trzech długich brązowych ławach, upstrzonych białymi kwiatami i małymi świeczkami. Artur siedział niedaleko Mateusza i Gabrieli, ubranych w srebrny garnitur i srebrną sukienkę, podobnie jak świadkowie, druhowie i druhny- najwyraźniej był to kolor wieczoru. Arturowi wydał się zimny i odpychający. Ciemnoróżowe akcenty, które miały dodać element zabawy, sprawiały, że całość wyglądała nieoryginalnie i tanio. Wszystko było przewidywalne, przygotowane i wyegzekwowane zgodnie z panującymi weselnymi schematami. Mateusz spojrzał wymownie na Artura, potakując głową – znak, że czas na toast, na przemówienie.

Artur wstał i wzniósł w górę kieliszek z szampanem.

„Drodzy państwo” – zaczął głośno i zamilkł.

Przy stoliku obok zobaczył Monikę, z fioletowym tiulowym szalem, ześlizgującym się z ramion, młodą i uśmiechniętą, trzymającą w dłoniach rękę mężczyzny, który siedział obok. Mężczyzna pochylił się, by szepnąć jej coś do ucha, a ona podniosła brwi ze zdziwieniem.

Za chwilę uśmiechnęła się znowu i pocałowała go w policzek.

Artur poczuł ciepło jej ust, poczuł jej dłoń w swojej; tak, nie było wątpliwości, obok Moniki siedział on.

Wyglądał młodziej niż teraz, bez śladu siwych włosów, które od roku pojawiały się coraz szybciej, bez cieni pod oczami i pionowej zmarszczki na czole.

„To ja” – pomyślał.

„To my”.

Odłożył mikrofon i kieliszek i ruszył w stronę Moniki i siebie – najpiękniejszej pary wieczoru, która teraz, podobnie jak wszyscy inni goście, nie spuszczała z niego wzroku. Mateusz poderwał się z krzesła i podbiegł do niego.

„Co się dzieje, Artur?” - zapytał, a gdy ten nie odpowiedział, kiwnął ręką na kogoś i za moment dwóch mężczyzn wyprowadziło Artura z sali.

„Mój brat nie czuje się dobrze” – usłyszał cichnący głos Mateusza.


Kiedy otworzył oczy, był w łóżku, w pokoju, w domu z czerwonej cegły. Panowała tam cisza, przerywana jedynie odgłosem nieregularnie spadających kropli deszczu. Chłodne powietrze przeciskało się przez szczeliny uchylonych okien, zapachem mokrego wiatru, który targał wierzchołkami drzew.


Najpierw trzeba przypomnieć sobie, kim się jest, potem, gdzie i dlaczego. Dom. Dlaczego jest tu tak cicho?

Artur wstał z łóżka i podszedł do okna.

Za oknem rozciągała się równina, niekończące się połacie traw i krzewów, z pojedynczymi drzewami, to i ówdzie, z niebem wiszącym nisko, granatowiejącym powoli, zlewającym się w szafir z zielenią traw.

Kolory zmierzchu sprawiały, że wszystko przysypane było szarością, mleczne, lekko rozmyte.

Artur wyszedł przed dom i rozejrzał się wokół. Nie było tam innych domów, tylko ten, jego, z czerwonej cegły w środku równiny.

To sen, pomyślał.


Śnię, że jestem sam, niby pustelnik, otoczony bezruchem i ciszą. Ale nie rozumiem niczego i nic nie czuję. Ledwo rozpoznaję samego siebie.

A może to nie mój sen? Może jestem tu gościem, obserwatorem jedynie?

Artur wrócił do środka i wolno ruszył od pokoju do pokoju, szukając czegokolwiek, co dałoby mu wskazówkę własnej tożsamości.

Na półce nad kominkiem stały zdjęcia. Mężczyzna. Kobieta. Dziecko. Kiedy Artur przyglądnął się bliżej ich twarzom, poczuł, że skądś je zna, że kiedyś już je widział.

Mężczyzna w białym podkoszulku, z krótkimi zaczesanymi na bok włosami, długa twarz, niebieskie uśmiechnięte oczy.

Artur przyjrzał mu się bliżej. Czy to ja? Wziął zdjęcie i ruszył do łazienki. Stanął przed lustrem i przyłożył zdjęcie do twarzy; było tam pewne podobieństwo, ale niewystarczające, nie na tyle, żeby Artur rozpoznał w mężczyźnie siebie.

Kobieta wydawała się znajoma. Przyglądał się jej długo, ale nie znalazł nic, co by przypomniało mu, gdzie i kiedy ją widział. Inaczej było z oczami dziewczynki. Kiedy w nie spojrzał poczuł nagłą słabość, krótki, ale gwałtowny zawrót głowy. W sercu pojawiła się mieszanka wielkiego żalu i wielkiej rozpaczy, a potem fala ogromnego wzruszenia.

Przez ułamek sekundy zobaczył te oczy, puste, nieruchome, wpatrzone w dal, dwa węgielki w maleńkiej kruchej postaci, leżącej na trawie w absolutnym bezruchu.

Artur odstawił zdjęcia i usiadł w fotelu. Zanurzył głowę w dłoniach, czuł się zagubiony, zmęczony, chory.

To dlatego, pomyślał, dlatego niczego nie poznaję, bo jestem chory. To choroba sprawia, że nie wiem, kim jestem, nie wiem, gdzie i nie rozumiem, co się dzieje. Ale dlaczego jestem tu sam? Dlaczego nie ma tu innych domów, ulic, ludzi...

To sen - powtórzył. głośno. Muszę się obudzić.


4.



W małym miasteczku, w którym był nauczycielem akademickim, w filii większego uniwersytetu, znał prawie wszystkich. Mieszkali z Moniką i Alicją w domku szeregowym blisko centrum. Wszędzie można było dojść pieszo. Monika pracowała w zakładzie fotograficznym, on wykładał socjologię. Alicja, teraz już pięciolatka, chodziła do prywatnego przedszkola, obok budynku uniwersytetu, na którym pracował.

To Artur najczęściej przyprowadzał i odbierał ją z przedszkola.

Małomiejskie życie nużyło go i od czasu do czasu proponował Monice, żeby się wynieśli do dużego miasta, gdzie byliby anonimowi, gdzie wszystko mogłoby się zacząć jeszcze raz, być nowe i nieprzewidywalne. Monika nie chciała się przenosić. Znalazła spełnienie w Alicji, lubiła swoją pracę, miała przyjaciół, ale najważniejszy i najświętszy był czas w domu, Moniki z Alicją, bawiącymi się razem, oglądającymi telewizję, czytającymi lub przygotowującymi posiłki.

Artur rzadko w tym uczestniczył.

Czuł się coraz bardziej niewidzialny i niepotrzebny.

Czasami wyjeżdżali na weekendy w pobliskie góry i Artur, zawsze zostawiony sam sobie, przyglądał się z daleka jak Monika z Alicją, trzymając się za ręce zrywają kwiaty, szukają kolorowych kamieni, śpiewają piosenki lub zadają sobie nawzajem zagadki. Artur nie miał wstępu do ich świata. Próbował czasami, ale zawsze kończyło się to niepowodzeniem.

Monika i Alicja – dwie zakochane w sobie istoty, niepotrzebujące nikogo innego.

Po jednym z weekendowych wyjazdów, kiedy byli już wieczorem w sypialni, Artur powiedział:

„Twoje relacje z Alicją są niesamowite.”

Spojrzała na niego, przestraszona, jakby bała się, że może mieć o to do niej pretensje.

„Jesteście zawsze razem” - zauważył Artur.

„Nie zawsze” - odparła Monika obronnym głosem.

„Alicja chodzi do przedszkola, ja do pracy, mamy oddzielne pokoje i ona często bawi się sama.”

„Ale lubimy być razem” - dodała uśmiechając się.

Artur odchrząknął:

„Czasem czuję, że nie ma tam miejsca dla mnie” - powiedział.

Monika nie zareagowała.

Miał wrażenie, że bała się tego tematu, że to, co stworzyła z Alicją, to czym są razem, jest dla niej święte i niedotykalne. Zlekceważyła więc ten niewypowiedziany wprawdzie, ale zdecydowanie zainsynuowany znak zapytania na końcu zdania Artura.

Nie było wątpliwości, że Alicja bardziej kochała matkę. Artur starał się być dobrym ojcem, chciał spędzać z nią czas, zabierał ją na lody czy do sklepu z zabawkami, kupował jej, co chciała. Zmuszał się, aby oglądać filmy rysunkowe, które nudziły go do tego stopnia, że często przysypiał przed telewizorem, wieczorami czytał jej wiecznie te same książeczki.

Rzadko jednak widział w jej oczach iskierki, które tańczyły jak ogniki, kiedy robiła coś z Moniką, rzadko słyszał jej śmiech.

Z Moniką śpiewała, tańczyła, prała, gotowała, przyglądała się jej, kiedy nakładała makijaż, ubierały się razem, czesały, a wieczorami, codziennie, bez wyjątku, brały wspólną kąpiel, z gumowymi żabkami, rybkami i kolorowymi naczyniami, do których Alicja wlewała i z których wylewała wodę.

Czasami Monika zapalała świeczki, puszczała swoje ulubione bossa novy, przyciemniała światło i siedziały tak razem w wannie, wypełnionej pachnącą pianą, jak para kochanków.


Artur, choć za nic nie chciał się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, czuł, że Alicja zabrała mu Monikę.

Nie miał do dziecka żalu ani gniewu, raczej żal do losu, ogromne, uwierające uczucie rozczarowania i bezradności.


Monika leżała po swojej stronie łóżka, czytając kolorowy magazyn. Artur rozebrał się i wolno poszedł do łazienki, przebrał się w bokserki i podkoszulek i stanął przed łóżkiem.

„Sprawdź proszę, czy się nie odkryła” – powiedziała Monika.

Artur nie zareagował. Monika podniosła wzrok znad gazety.

„Co?” - zapytała. Artur milczał.

„Czy możesz zaglądnąć do Alicji i zobaczyć, czy się nie odkryła” - powtórzyła, jakby chciała cofnąć ten dziwaczny moment milczenia, dać im jeszcze jedną szansę powrotu do udawania normalności.

„Jak jej będzie zimno to się przykryje” – odpowiedział sucho, zaskakując samego siebie.

Monika spojrzała na niego z wyrazem zniecierpliwienia i frustracji.

„Ok” - powiedziała. „Ja pójdę.”

Wstała z łóżka.

Artur nadal stał bez ruchu.

Monika wróciła, rozdrażniona jego zachowaniem weszła do łóżka i ostentacyjnie znowu zaczęła czytać gazetę.

„No i co? Odkryła się?” - zapytał.

Monika nie odpowiedziała

„Monika?”

Podniosła wzrok. Zapanowało milczenie.

Nie wiedział co powiedzieć, jak zacząć. Miał nadzieję, że ona zrozumie i że sama rozpocznie rozmowę, która tak bardzo była im potrzebna i która wyjaśniłaby wszystko, co nazbierało się między nimi przez lata.

Ona jednak milczała. Wszedł do łóżka, położył się na boku i przyglądał się jej, czytającej, obojętnej, obcej.

Wypełniło go uczucie samotności, ciężkiej beznadziejnej samotności, która go oszukała, wdarła się do jego życia, zadomowiła się w nim, wrzucając go w dziwaczną konfigurację, jakiś absurdalny zamknięty system, który stał się więzieniem.

„Nie kochasz mnie już” - usłyszał własne słowa.

Monika znieruchomiała. Odłożyła gazetę i okulary. Usiadła wyprostowana na łóżku i spojrzała na niego.

„Nie” - powiedziała.



5.



Klekoczący dźwięk podskakujących na marmurowej posadzce kół obudził Artura.

Otworzył oczy i zobaczył białe ściany, pocięte na identyczne prostokąty, na suficie jedna, słabo świecąca jarzeniowa lampa.

Pokój był mały, z niewielkim srebrnym kranem, zielonym wiadrem, stojącym pod spodem, kwadracikiem lustra na ścianie, krzesłem i zakratowanym oknem.

To jakiś zakład, pomyślał. Leczniczy? Nie pamiętał, co wydarzyło się przedtem.

Na ścianie, obok łóżka spostrzegł przycisk z symbolem dzwonka.

Wcisnął go i zastygnął w oczekiwaniu.

Po kilku minutach usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza i w drzwiach pokoju stanęło dwóch wysokich mężczyzn w białych fartuchach.

„Dzwonił pan?” - zapytał jeden.

„Tak” - odpowiedział Artur łamiącym się głosem, przełykając ślinę.

Mężczyźni czekali.

„Gdzie ja jestem?” - zapytał cicho.

„W szpitalu więziennym” - odparł jeden, głośniej niż było trzeba.

Artur patrzył na nich, z wyrazem twarzy, który zdradzał zupełne niezrozumienie tego, o czym mówią.

„Jest pan chory” - dodał drugi.

„Chory?” - zapytał. „Na co? I dlaczego w szpitalu więziennym?”

„Zaraz ktoś tu przyjdzie do pana i wszystko wyjaśni” – odpowiedział jeden i wyszli.

Arturowi kręciło się w głowie. Próbował myśleć, ale myśli były jak konfetti, setki, tysiące malutkich, niepołączonych ze sobą kawałeczków, latających bezładnie w powietrzu, to opadających na podłogę, to wraz z najmniejszym podmuchem unoszących się w górę i tańczących mu przed oczami.

Drzwi znowu otworzyły się i weszli do pokoju dwaj inni mężczyźni, jeden w ciemnym garniturze, drugi w białym fartuchu.

„Dzień dobry” -powiedzieli i stanęli przy łóżku Artura.

„Feliks Zelder, inspektor policji kryminalnej, a to doktor Hagar. A jak się pan nazywa?”

Artur wymienił swoje imię i nazwisko.

„Czy wie pan, gdzie pan jest?” - zapytał inspektor.

„Właśnie powiedziano mi, że w więziennym szpitalu” - odparł.

„Czy wie pan, dlaczego pan tu jest?” - padło następne pytanie.

Artur zaprzeczył ruchem głowy. Inspektor i doktor wymienili się spojrzeniami. Inspektor przybliżył do łóżka małe metalowe krzesło i usiadł na nim. Patrzył przez chwilę na Artura, wciągnął powietrze przez nos i powiedział:

„Był wypadek. Był pan z córką na placu zabaw. Popchnął pan huśtawkę za mocno – pańska córka upadła, uderzyła się w głowę i zginęła na miejscu. Doznał pan szoku i przez ostatni tydzień był pan nieprzytomny.”

Zrobił krótką przerwę.

„Jest pan oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka.”

Zapadło milczenie. Artur słuchał inspektora, nie rozumiejąc, co ten do niego mówił.

Córka. Plac zabaw, huśtawka, nieumyślne spowodowanie śmierci – słowa, które usłyszał, fruwały mu w głowie, a on przyglądał się im, nie czując nic, lecz usilnie próbując dostrzec w nich jakiś sens.


Całe życie, jak długo pamiętał, chciał, by go kochano. Chciał być kochany. Czuć to. Już jako chłopiec starał się jak mógł, aby matka była z niego zadowolona. Dziękował jej przesadnie, kiedy coś od niej dostawał, był nadmiernie grzeczny i uległy. Matka była kobietą chłodną, zranioną przez życie, nie okazującą uczuć. Artur zawsze za nią tęsknił. Nawet jak byli pod jednym dachem, w tym samym pokoju, przy jednym stole, tęsknił za nią.

Każde jej spojrzenie było na wagę złota, każdy uśmiech – nagrodą, przyprawiającą go o mocniejsze bicie serca, każde dotknięcie, nawet przypadkowe, każdy pocałunek, tak rzadko, tak machinalnie składany mu na czole, był jak święta, jak Boże Narodzenie, prezenty.

Chodził za nią po domu, zagadywał, zawsze z nadzieją, że powie coś, co być może ją zaciekawi. Ale to się na ogół nie zdarzało. Patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, parę sekund zaledwie i odchodziła lub rzucała jakąś uwagę, zawsze krytyczną, żeby nie chodził po domu w butach, umył ręce lub zabrał się wreszcie za lekcje. Artur miał wrażenie, że wiecznie była z niego niezadowolona, z tego jak wygląda, jak mówi, jakich ma kolegów, jak uczy się w szkole lub jak spędza czas…

Kiedy był nastolatkiem i zaczął interesować się filozofią i psychologią, chciał dzielić się z nią swoimi odkryciami, nowo nabytą wiedzą. Pewnego późnego popołudnia, kiedy matka siedziała w fotelu i kładła pasjansa na małym stole, przy którym siadała zawsze po obiedzie, Artur usiadł obok i przypatrywał się jej.

Podniosła wzrok znad kart.

„Czy wierzysz w Boga?” - zapytał.

To pytanie zaskoczyło ją, uśmiechnęła się niezręcznie, otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale szybko zamilkła. Widząc jednak, że czeka na odpowiedź, uśmiechnęła się znowu.

„Nie wiem” - powiedziała.

„Nie wiesz?” - powtórzył.

Pokręciła przepraszająco głową i wzruszyła ramionami.

„Nie wiem” - odparła.

„Czy myślisz o tym czasami?” - zapytał.

„Nie” - odpowiedziała.

„A wierzysz w życie po śmierci? – nie rezygnował. „Wierzysz, że po śmierci nadal jakoś istniejemy?”

„Skąd te pytania, Artur? Zastanawiasz się nad tym?” - zapytała.

„Tak. Oczywiście.” - odparł szybko. „Jak wszyscy chyba.”

„W co ty wierzysz? - zapytała.

Nigdy przedtem tak nie rozmawiali, nigdy nie byli tak razem, połączeni pytaniem o istnienie Boga, najbanalniejszym i najintymniejszym z pytań, jakie można wspólnie rozważać. Artur milczał... Matka wyraźnie i po raz pierwszy chyba w ich dotychczasowym życiu, zaintrygowana, odłożyła karty i oparła się o siedzenie fotela. Wydawała się teraz bardzo mała, drobna i krucha, a jednocześnie wypełniona czymś, czego przedtem nie dostrzegał – wewnętrzną siłą, energią, która emanowała z niej niczym światło.

Nie chciał przerwać ciszy, jaka właśnie zapanowała, gdyż to dzięki niej zaistnieli na moment razem, naprawdę razem, prawdziwiej i głębiej niż kiedykolwiek przedtem. Miał wrażenie, że właśnie zobaczyli się po raz pierwszy, zobaczyli siebie tak, jak powinni.

Matka i syn.

Potem tylko raz jeszcze, tylko jeden raz, przez parę chwil, poczuł to znowu, widząc jej gasnącą już twarz w szpitalnym łożu, patrzącą na niego z taką samą siłą, z tym samym światłem w oczach, co wtedy, zakłopotaną i bezradną wobec własnej nagości, spowodowanej siłą nagłej, nieproszonej intymności.


6.



Milczenie. Znowu milczenie. Cisza. Pusta przestrzeń wypełniona niczym.

„Jest pan teraz pod obserwacją” – odezwał się lekarz.

„Cierpi pan na amnezję. Doszło do niej w wyniku szoku emocjonalnego. To amnezja psychogenna. W tego rodzaju amnezji mamy do czynienia ze zjawiskiem tak zwanej fugi dysocjacyjnej, pod wpływem której chory zapomina własną tożsamość. Mamy nadzieję, że w pana przypadku jest to przejściowe.”

Nie - pomyślał. Nie. Nie cierpi na amnezję, na żadną fugę; sam to wszystko wymyślił, a potem w to uwierzył. To nie może być przejściowe; nie ma do czego wracać.

Nie ma mnie gdzieś tam, po przypomnieniu sobie, kim jestem.

Nie ma mnie tamtego i mnie tego.

Jestem ciągłym i stwarzającym się wciąż od nowa bytem, bez przeszłości i bez ciągu przyczynowo- skutkowego.

Wymyśliłem to więzienie, inspektora i lekarza, ich logiczną diagnozę, właśnie dlatego, że jest logiczna. Znakomicie wpisuje się w to, w co powinienem wierzyć. Oto mężczyzna w kryzysie wieku średniego, rozczarowany do siebie i życia, zostawiony przez żonę, zgorzkniały myśliciel, biedak, litujący się nad własnym losem. Niekochany biedak.


Uśmiechnął się. Inspektor i lekarz patrzyli na niego, oczekując reakcji.

„Was też wymyśliłem” - powiedział cicho.

Znów wymienili spojrzenia.

No tak, to logiczne, niby niezależne światy: jego wewnętrzny i to, co dzieje się na zewnątrz, nie naprawdę, ale na zewnątrz, to, co można zaobserwować przy pomocy iluzji zmysłów.

Skoro to twory mojej wyobraźni - myślał - spróbuję ich teraz, wrogów moich, zmienić w przyjaciół. Przecież już raz udało się, przecież była Barcelona...


„Kochanie” - usłyszał ciepły głos Moniki.

„Mam niespodziankę” - stanęła przed nim, jeszcze w płaszczu i z zawieszoną przez ramię torebką, trzymając w dłoni jakieś broszurki.

Podniosła je w górę, pomachała i radośnie wykrzyknęła:

„Jedziemy do Grecji!...”


Zaraz, zaraz, nie, przecież miała być Hiszpania. Barcelona. Churros z czekoladą. Stop. Cofnij. Jeszcze raz.


Monika stała przed nim, z roześmianymi oczami, machając nad głową kolorowymi broszurkami:

„Mam niespodziankę!” - krzyknęła.

„Jedziemy do Hiszpanii!”


Tak, teraz jest dobrze.


„Do Hiszpanii? Jak tyś to załatwiła?” – zapytał podchodząc do niej i biorąc ją w objęcia.

„Kiedy? Na jak długo?”

„W lipcu, na trzy tygodnie. Całe trzy tygodnie! Słońce, plaża, sangria!” – ten ostatni wyraz prawie zaśpiewała.

„Cudownie, kochanie”, powiedział, trzymając ją w ramionach i zbliżając usta do jej szyi. Poczuł jaśminowy zapach perfum.

Ciekawe, czy to też wymyślił. Pewnie tak.

Hiszpania była i skończyła się. Nastąpił powrót. Zapomniał się chyba na chwilę, bo oto nagle nie panował już nad wypadkami. Mijały miesiące, Monika oddalała się, cichła, zamazywała. Coraz rzadziej ze sobą rozmawiali, coraz mniej było ich razem.

Artur wielokrotnie chciał zatrzymać czas, może i cofnąć, odetkać coś, co się zatkało, przywrócić im siebie.

Jednak zapomniał, jak.

Przyglądał się życiu z okna pociągu; przemykało wolno, rytmicznie, monotonnie, a on patrzył i nie myślał nawet, jak mógłby znowu zjawić się w tym życiu. Powrócić do niego i rozkazać mu, jak kiedyś - co pamiętał dobrze – mówić, jak i co.

Monika, coraz cięższa od poczucia odrębności i samotności powiedziała mu pewnego dnia, że „to już nie ma sensu”, oni nie mają sensu i że chce odejść.

Artur, choć pogrążony w rozpaczy i śmiertelnie bojący się utraty tych dwóch istot, czuł się bezradny. To, że mógłby zatrzymać bieg wydarzeń, że mógłby wszystko zmienić, jak niegdyś, teraz już nie przychodziło mu do głowy. Zapomniał swej magii.

Mijały miesiące pustego, wspólnego jeszcze, ale już uciążliwego, już nie do zniesienia życia.

Pewnego dnia Monika położyła na stole teczkę z papierami.

„Podpisz to proszę” - powiedziała cicho. „Chcę odejść.”

Artur podpisał i Monika odeszła.

Miał prawo widywać się z Alicją w weekendy, więc zabierał ją, czasem na kilka godzin, czasem na cały dzień, rzadko, ale zdarzało się, że i na noc.

Ilekroć Monika prosiła go, aby zajął się Alicją, robił to bez sprzeciwu. Wiedział, że Monika widuje się z kimś, że czasami spędza z tym mężczyzną kilka dni, ale przyjmował to już teraz bez emocji, zgadzał się na wszystko, wdzięczny, że wciąż może widywać się z Alicją.


To była ta niedziela. Niedziela, kiedy Alicja chciała pójść do parku na plac zabaw.

Próbował namówić ją na kino, ale pogoda była piękna: słonecznie, z delikatnym podmuchem wieczornego wiatru i Alicja chciała na plac zabaw.

Zawahał się na moment. Przystanął.

„No chodź!” - pociągnęła go i biegiem ruszyła w stronę zielonych huśtawek.


*



Artur parzył na dwóch mężczyzn, próbując przekonać samego siebie, że to tylko wymysł jego wyobraźni. Musiał ich sobie wyobrazić, żeby zachować logiczną kontynuację. Skoro wymyślił śmierć córki, trzeba było to ciągnąć dalej.

Alicja zginęła przez jego nieuwagę, przez zaniedbanie, musieli go więc aresztować. Szok spowodował tymczasową amnezję, tak się dzieje, stąd ten więzienny szpital. Stąd tych dwóch, przyglądających mu się z uwagą.

“Chcemy zadać panu kilka pytań” - powiedział inspektor.

Standard.

Najpierw zapytają o dzisiejszą datę.

“Czy wie pan, jaki jest dzisiaj dzień?”

Artur nie mógł powstrzymać uśmiechu.

Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale w głowie miał pustkę. Może przecież powiedzieć cokolwiek, to jego opowieść, każda data może okazać się właściwą.

“Wtorek” - odpowiedział.

“Ósmego maja”

Inspektor nie spuszczał z niego wzroku.

“To data śmierci Alicji” - powiedział. “Dzisiaj jest środa, 16 maja”


Ogromne, zimne krople uderzały miarowo o asfalt. Słychać było grzmoty, rozlegające się w oddali i trwające czasami niemal pół minuty. Spirale wody ześlizgiwały się po szybach okien, tworząc abstrakcyjne zygzaki, układające się na moment w profile postaci, nosy, usta, brody i rozmywające się, niknące pod nową siklawą, spadającą z nieba. Niektóre krople przywierały do szkła i trwały tam przez jakiś czas, znieruchomiałe.

Za nim wszystko było szare. Nic nie rozświetlało stalowego nieba. Słyszało się grzmoty, ale nie było błyskawic.

Artur stał przed oknem, wpatrując się w strugi spadającego deszczu, wsłuchując się w ich nieustający śpiew.


Miejsce, ciemne być może. Głębokie. Schowek, a tam pamięć. Megabajty, gigabajty przeszłości. Twarze. Dotknięcia. Chwile, ulotne, przelatujące, jak podmuch wiatru. Muskają twarz.

Ktoś. Kiedyś. Przez moment. Połączenie. Doskonała wspólnota. Doskonałe razem. Przybyliśmy to razem.

W fioletowym obłoku światła.

I odtąd szukamy. Szukanie szukanie szukanie. Kluczy, słuchawek, człowieka, siebie.


Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i zobaczył ciepły, nieśmiały uśmiech kobiety ze zdjęcia.

„Ale ulewa” - szepnęła. „Masz ochotę na kawę?”

Spojrzał na nią.

„Chętnie” - uśmiechnął się.

Wszystko jedno. Teraz już wszystko jedno. Może to mój sen, a może jej.

Wyszła z pokoju i Artur usłyszał syk włączanego ekspresu, a za chwilę poczuł unoszący się w powietrzu zapraszający aromat.

„Gotowe” - powiedziała.

Artur wszedł do kuchni. Z błękitnych filiżanek ustawionych na okrągłym stole unosił się delikatny dym. Filiżanki pokryte były gęstą białą pianką. Tak jak lubił. Na deserowych talerzach leżały prostokąty czekoladowego ciasta.

Artura przeszyło krótkie, spazmatyczne uczucie tęsknoty. Usiadł na krześle i podniósł do ust filiżankę, jedwabny aromat wypełnił mu nozdrza. Był poruszony.

Siedział przy kuchennym stole obok uśmiechającej się do niego kobiety, jakby tak miało być.

Dwoje ludzi w kuchni, pijących kawę.

Uczucie tęsknoty ustąpiło czemuś w rodzaju wdzięczności, a może i chwilowego uniesienia. To działo się naprawdę.

„Smakuje ci?” - zapytała kobieta.

„Bardzo”.


7.



„Co pamięta pan z tego dnia: niedziela, ósmego maja?” - zapytał inspektor, nie spuszczając oczu z Artura.

Artur też patrzył na niego, myśląc, co mógłby powiedzieć, a ponieważ nic nie przychodziło mu do głowy, milczał.

Inspektor również się nie odzywał. Cisza stawała się coraz trudniejsza do zniesienia, trwała już teraz kilka minut, jednak obaj sprawiali wrażenie, jakby czekali cierpliwie, jakby nie mieli zamiaru jej przerwać. Zdawało się, że prowadzą dziwaczny niemy dialog, w czasie którego usiłowali, nie całkiem świadomie być może, czytać we własnych myślach. Artur czuł się coraz bardziej niepewnie.

Jeśli to gra, muszę uważać nie tylko na każde słowo, ale i każdą myśl. Myśli to też słowa i choć skierowane do wewnątrz, mogą mieć taką samą siłę sprawczą.

Kultywować pustkę. Nie myśleć. Nic nie mieć do powiedzenia.

Nie mógł na razie rozstrzygnąć kwestii, czy inspektor to twór jego wyobraźni, czy też istnieje rzeczywiście i odrębnie.

Na wszelki wypadek musiał brać pod uwagę obie ewentualności.

Cisza wciąż trwała.

Zakłopotany lekarz, stojący z tyłu łóżka, zaczął przebierać nogami. Inspektor nie zwracał na niego uwagi. Wbity wzrokiem w twarz Artura przypominał teraz pająka, czyhającego na ofiarę. Artur zrozumiał, że inspektor pierwszy się nie odezwie.

To być może wypróbowana taktyka.

Odwrócił na moment wzrok.

„Niewiele” - powiedział cicho.

Inspektor poruszył się na krześle, a jego oczy ożywiły się. Artur dostrzegł w nich nie tylko rosnącą pewność siebie, ale i pewnego rodzaju satysfakcję.

To absurd, a jednak ten człowiek o zimnych zielonych oczach uosabiał teraz coś, czego należało się bać.

„Niewiele to więcej niż nic” - powiedział spokojnie inspektor, nadal czekając.

Artur poczuł, że znalazł się w pułapce, że to jedno słowo całkowicie zmieniło sytuację, że stracił nad nią panowanie.

„Jestem zmęczony” - powiedział szybko i opadł na poduszkę.

„Chodźmy” - odezwał się nagle lekarz. „Potrzebny mu czas. Musi odpocząć.”

Inspektor klepnął się energicznie w kolana, wstał z krzesła i ruszył za lekarzem ku drzwiom.

„Niech pan odpoczywa” - powiedział jeszcze. „Zaglądnę tu jutro”.


Artur został w pokoju sam. Próbował poukładać myśli, ułożyć je w całość.

Był zmęczony i znowu nad niczym nie panował.

Jeśli jego świadomość istnieje odrębnie, gdzieś tam w eterze, jako wielkie źródło cyfrowej informacji, przesyłające impulsy, które ciało razem z umysłem i emocjami być może, przetwarza i urzeczywistnia tu, w trójwymiarowym świecie, to przecież tylko on jest odpowiedzialny za wszystko, co się tu manifestuje. Nie w dziewięćdziesięciu procentach, ale w stu. Całkowicie, kompletnie, do końca jest odpowiedzialny za wszystko.

Za każde zdanie, wypowiedziane przez inspektora, za każdą własną reakcję. To tu to tylko świat iluzji, można to zmienić w dowolnej chwili, a co lepsze, nie jest potrzebny czas.


Poczuł, że chce mu się pić. Przycisnął dzwonek nad łóżkiem i po chwili do pokoju weszła pielęgniarka. Uśmiechnęła się do niego ciepło, zbyt serdecznie, pomyślał nieufnie i podeszła bliżej.

„Czy może mi pani przynieść coś do picia?” - zapytał Artur.

„Ależ oczywiście” - uśmiechnęła się znowu. „Woda czy sok?”

Była średniego wzrostu, ciemnowłosą czterdziestolatką. Trudno by było nazwać ją ładną, jednak Artur patrząc w jej ciemne, delikatne oczy, po raz pierwszy od długiego czasu poczuł coś w rodzaju wdzięczności.

„Wodę” - powiedział.

Pielęgniarka wyszła, ale już po chwili wróciła z wysoką szklanką, wypełnioną zimną wodą.

Artur wypił ją duszkiem.

„Jeszcze jedną?” - spytała, nadal przyglądając mu się przyjaźnie.

Zsunął wzrok na kieszeń jej fartucha, gdzie czerwonymi nićmi wyszyte było imię Anna.

„Nie, dziękuję, pani Anno” – powiedział. „To wystarczy.”

„Za pół godziny przyniosą obiad” – powiedziała jeszcze i ruszyła ku wyjściu.

A więc udało się: czas na odrobinę dobra i spokoju, jakkolwiek chwilowe. Wszystko musi się toczyć naturalnym rytmem i opierać na kontrastach, przeciwieństwach, jak światło i cień.

Artur nie chciał, żeby wychodziła, chciał przedłużyć tę chwilę, choćby o parę minut. Miał do tego prawo. Nawet jeśli była to tylko zabawa z samym sobą, niemożliwa do zgłębienia gra świadomości i umysłu...

„Pani Anno” - powiedział szybko.

Odwróciła się i uniosła w oczekiwaniu brwi.

„Czy ja jestem o coś podejrzany?” - zapytał.

Anna podeszła bliżej, zaskoczona tym pytaniem. Na jej szczerej, otwartej twarzy pojawił się ból.

„Jest pan ciągle w szoku, panie Arturze. Był okropny wypadek, ale nie była to pana wina.”

Artur skinął głową.

„Zginęła moja córka?” – zapytał.

W oczach Anny pojawił się znowu spazm bólu.

„Tak” – odpowiedziała cicho.

Uśmiechnął się zakłopotany, ale natychmiast spoważniał i przykrył oczy dłonią.

„Tak. To Szok. Nie pamięta pan. Pewnie tak jest lepiej, ale niestety najprawdopodobniej przypomni pan sobie wszystko. To kwestia dni, może paru tygodni.”

„Inspektor” – przerwał jej Artur. „Miałem wrażenie, że mnie przesłuchiwał.”

„To, co się stało, nie jest pana winą” – powtórzyła z naciskiem.

„Oni tylko chcą sprawdzić, jak dużo pan pamięta. Musi pan być teraz silny”.


Być silny. To znaczy nie myśleć. Nie wpaść w pułapkę myślenia. Umysł to program komputerowy, nic więcej. Przerabia jedne i te same dane. Wypluwa tylko to, co zostało doń wrzucone. Tam nie znajdę rozwiązania.

Pielęgniarka znów wykonała ruch, jakby chciała wyjść.

„Pani Anno” - powiedział szybko, “Niech mi pani powie, co się stało.”

Pokręciła przecząco głową.

„Nie mogę” – powiedziała przepraszająco.

„Nie mogę. Ale proszę pamiętać, że ma pan we mnie przyjaciela. Proszę dzwonić” – wskazała gestem głowy na przycisk przy łóżku.


Iluzje nie przetrwają. Program komputerowy nie będzie działał wiecznie.

Ja, świadomy, obudzony, w zgodzie ze sobą i resztą bytu, zatrzymam ten program, jak kiedyś i raz jeszcze uwolnię się z niego. Tym razem na zawsze. Przestanę wymyślać historie o sobie samym, przestanę wymyślać innych, którzy jak stado wilków atakują, spragnieni bólu, a może i zemsty. Kawałki samego mnie. Ja rozbity na miliony.

Inspektor. Dziecko. Pielęgniarka.

Artur szeroko uśmiechnął się do siebie.

„Ależ to jasne” – powiedział głośno. Znowu zasnąłem na chwilę i stąd ten strach: pozwoliłem sobie uwierzyć w to, czego nie ma.

A nie ma nic oprócz mnie.





8.



Nazajutrz inspektor i lekarz wrócili o tej samej porze. Artur był już przygotowany. Będzie rozmawiał; czemu nie? Odpowie zielonookiemu policjantowi na wszystkie pytania. Zaskoczy go.

Inspektor uśmiechnął się szeroko, przyciągając metalowe krzesło do łóżka Artura.

„No jak tam dzisiaj?” - zapytał pogodnie.

„Dobrze” - tym samym tonem odpowiedział Artur.

„Lepiej”.

„Słyszałem, że był pan na spacerze. To świetnie. Świeże powietrze dobrze panu zrobi. Poza tym powinien się pan ruszać. W końcu nic złego się z panem nie dzieje. Nie jest pan chory.” - inspektor brzmiał teraz niemal jowialnie, jak dobry kolega.

„Oprócz pamięci” - dorzucił Artur i rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że niewiele może na to poradzić.

„Taak” - mruknął inspektor. „Pamięć. Pamięć to ciekawa rzecz.”

Zapanowało milczenie.

„Pamięć jest wybiórcza” - dodał. „Najszybciej zapominamy to, co stresujące i przykre.”

Był to siwy już sześćdziesięciolatek, z krótko przystrzyżoną bródką i łączącymi się z nią wąsami. Twarz miał owalną i surową, a zielone oczy były tak wyraziste i nasycone barwą, że sprawiały wrażenie, jakby oświetlały mu twarz. Był człowiekiem inteligentnym, który znał życie, miał dużą wiedzę, ale i intuicję, co nieraz okazywało się bardziej przydatne niż całe wykształcenie, kwalifikacje a nawet doświadczenie.

Dobrze ułożony, życzliwy dla innych, ale niezbyt rozmowny, często był skryty, cokolwiek tajemniczy.

Artur czuł się przy nim nieswojo; nabierał przekonania, że inspektor wie dużo więcej niż się do tego przyznaje, że ma ukryty plan i będzie go realizował, po swojemu, bez pośpiechu, z pozorną obojętnością. Teraz tak właśnie patrzył na Artura. Życzliwie i bez emocji.

„Pańska była żona...”

Artur podniósł na niego wzrok.

„mówiła” - kontynuował inspektor - „że zainteresował się pan jakimiś metafizycznymi teoriami i coraz trudniej było się z panem porozumieć”.

Artur słuchał go teraz uważnie.

„Monika” - wyszeptał.

„Tak” - ucieszył się inspektor. „Pamięta ją pan”.

„Tak” - szepnął znowu Artur.

Cisza. Zbyt długa. Jakby tym jednym wyrazem powiedział coś istotnego, jakby przyznał się do czegoś.

„Proszę kontynuować” - poprosił Artur.

„że najpierw obsesyjnie czytał pan książki na te tematy, regularnie uczęszczał na jakieś spotkania. Że zaczął pan mówić, że na przykład czas nie istnieje, że życie to sen” – inspektor żachnął się. „Wie pan, jak u Szekspira: życie jest snem wariata śnionym nieprzytomnie.”

„Czy to świat zwariował czy ja?” – dokończył Artur.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się.

„No właśnie” - powiedział inspektor.

„Te teorie tak pana zafascynowały, że powoli odsuwał się pan od wszystkiego, głosząc, że cały świat to tylko projekcja pańskiego umysłu.”

Artur miał wrażenie, że gdzieś w środku, choć dobrze to ukrywał, inspektor naśmiewa się z niego. Był przykładem człowieka, pojmującego świat jedynie przez umysł, nie było tam miejsca na nic nowego; człowieka, który już miał cel, wiedział, co chce osiągnąć, co udowodnić. Jakże mógł pojąć prawdziwą naturę rzeczy?

Kpił z niego i Artur, choć słuchał go jak się słucha dziecka, czuł, że wzrastało w nim uczucie rozdrażnienia.

„.. że na przykład ja to pana projekcja.” – dodał wolno inspektor, z lekkim uśmieszkiem, podnosząc brwi.

„Posunął się pan dalej: zaczął pan wygłaszać te teorie na wykładach. Pana studenci poskarżyli się dziekanowi, no i wysłano pana na przymusowy urlop.”

Artur drgnął, poruszony nagłym uczuciem przykrego wspomnienia.

„Przypomina pan to sobie?” - zapytał inspektor.

„Zapomniałem, jak ma pan na imię” - przerwał mu nagle Artur.

„Feliks” – inspektor wysunął rękę do uścisku.

Artur uśmiechnął się pod nosem; trzeba było dać mu właśnie takie, niepospolite, niedzisiejsze imię. Feliks - szczęśliwy ja?

Niechętnie podał mu dłoń.

Po chwili ciszy poprosił:

„Niech pan kontynuuje”.

„Przestał pan pracować i całymi dniami czytał pan swoje filozofie, robił jakieś notatki, czasem rozmawiał przez telefon. Przestał pan też zwracać uwagę na córkę. Zwykle to pan odprowadzał i odbierał ją z przedszkola, ale po kilku razach, kiedy pańska córka została w przedszkolu sama jedna, ostatnia i personel musiał informować pańską żonę, ona poprosiła dyrekcję przedszkola, żeby wykreślić pana z listy osób, upoważnionych do odbioru dziecka. W zamian za to dodano do listy pana brata Mateusza i jego żonę Gabrielę.”

Inspektor spoważniał i spojrzał surowo na Artura, a tego ogarnęło ogromne uczucie znużenia. Zwrócił się do lekarza:

„Czy możemy skończyć na dzisiaj?”

Inspektor wstał z krzesła, kiwnął głową w stronę lekarza i wykonał zapraszający gest do wyjścia.

„Do jutra” - zwrócił się do Artura i wyszli z sali.






9.



Kiedy Artur kończył szkołę średnią, nie chciał studiować socjologii. Ciągnęło go w stronę filozofii, może i psychologii, ale nie socjologii. Jeden z późnych kochanków matki był profesorem socjologii i to on, razem z matką, zdecydował, że Artur rozpocznie studia na jego wydziale. Pomógł mu się dostać, przyniósł pytania egzaminacyjne. Potem wszystko działo się niemal automatycznie. Praca magisterska. Praca doktorska. Katedra na wydziale. Przychodziło mu to łatwo, mechanicznie niemal, ale nie wynikało z pasji ani nawet zainteresowań.

Wątpliwości, czy robi to, co powinien, uczucie niespełnienia, towarzyszyły mu zawsze, wraz z mgliście uświadamianą sobie potrzebą zadowalania innych, potrzebą aprobaty, czasem i podziwu.

Pierwszy poważny kryzys pojawił się, kiedy Artur skończył 40 lat.

Mieszkał sam, w niewielkim mieszkaniu niedaleko uniwersytetu i niedaleko matki. Odwiedzał ją raz lub dwa razy w tygodniu; dzwonił niemal codziennie.

Odnosił sukcesy, które nie sprawiały mu satysfakcji, nie lubił uczyć. Był ciągle sam, bez partnerki, pogrążając się w coraz głębsze poczucie izolacji i braku przynależności. Koledzy z pracy zapraszali go na imprezy i czasami chodził z nimi, jednak niemal zawsze znajdował wymówkę, żeby urwać się wcześniej i wrócić do domu, do swojej samotni. Tam, z jednej strony odnajdywał poczucie bezpieczeństwa i swoistego rodzaju komfortu, z drugiej jednak coraz głębiej przekonywał się, że jest inny, dziwny, wyalienowany i niepasujący do świata za oknem, świata powierzchowności i form.

Jedynie kontakty z matką dawały mu poczucie bliskości. Było mu to potrzebne: pragnął słyszeć jej głos, patrzeć na nią, widzieć, jak się uśmiecha, kiedy otwiera mu drzwi. Teraz matka, już po siedemdziesiątce, schorowana i chuda patrzyła na niego z uznaniem. Cieszyły ją jego telefony i wizyty.

Z uśmiechem, wyrażającym dumę słuchała opowieści o kolejnych opublikowanych artykułach, rozdziałach do książek czy referatach na konferencjach naukowych. Jej syn odniósł sukces. Był nauczycielem akademickim, miał tytuł doktora, pisał artykuły.

Podpytywała go czasem o życie prywatne, pół żartem pół serio mówiąc, że chce zostać babcią. Jej uznanie sprawiało Arturowi przyjemność, jej opinia ciągle najważniejsza, a to, że poświęca mu uwagę, słucha tego, co mówi, było jak nagroda za dzieciństwo, którego znakomitą większość czuł się niewidzialny.

Artur nie miał szczęścia do kobiet. Matka czasami wypowiadała te właśnie zdanie:

„Oj, Arturku” – mówiła, patrząc na niego z mieszaniną litości i drwiny, „nie masz ty szczęścia do kobiet.”

Podobały mu się niektóre dziewczyny, w liceum, potem na studiach. Miał parę krótkich, niewiele znaczących romansów, ale nie poznał nikogo, kogo mógłby pokochać. Był zbyt poważny, zbyt prostolinijny, aby uprawiać gierki miłosne, może dlatego szybko zniechęcał do siebie te dziewczyny, z którymi udało mu się pójść na pierwszą randkę. Nudziły się z nim, był zbyt przewidywalny.


W czasie studiów matka pytała stale, czy kogoś ma, a on przecząco potrząsał głową. Po studiach zaczęła pozwalać sobie na niedelikatne, czasem zgryźliwe komentarze.

„A może ty nie lubisz kobiet?” - zapytała kiedyś, gdy po wspólnym obiedzie siedzieli na jej małym balkonie.

„Nie, mamo, to nie to” – odparł poważnie, ale poczuł się dotknięty tego typu domysłem.

„To dlaczego jesteś sam?” – nie rezygnowała.

„Bo nie spotkałem kobiety, którą mógłbym pokochać” – odpowiadał.

„Miłość” – matka kręciła głową, jakby to było coś nierealnego, coś, co nie przytrafia się ludziom. Ona sama nigdy nie znała miłości. Ojciec Artura był przypadkowym kochankiem, jednym z wielu. Matka nigdy z nikim się nie związała.

„Nie chcę, żebyś był sam” - powtarzała.

„Ty też całe życie jesteś sama” - mówił Artur.

Robiła minę, jakby tak nie było, jakby oskarżał ją o coś, co nie było prawdą.

„Miałam wielu mężczyzn” - odpowiadała z wyrzutem.

„Ale żaden z nich nie został dłużej niż parę miesięcy.”

Wtedy matka wstawała, zbierała stojące na stole naczynia, za każdym razem urażona tą uwagą, ale nie potrafiąca jej zaprzeczyć.

„Nie musisz powtarzać moich błędów” – dodawała czasem.

Insynuacja matki, że Artur może być gejem była niedorzeczna, a jednak zdanie, że nie lubi kobiet powracało w jego pamięci.

Może coś w tym było. Ziarenko prawdy.

Kobiety go pociągały, ale nie ufał im, nigdy nie czuł się w ich towarzystwie swobodnie.

Być może matka miała rację. Nie lubił kobiet. Jak można lubić kogoś, kogo się nie rozumie? Wydawały mu się sztuczne, nie do końca szczere. Nigdy nie potrafił odgadnąć, co naprawdę myślą i czują.

Artur zaczął mieć problemy ze snem. To właśnie nocą odzywały się dolegliwe niepewności, ataki ostrych jak szpony ptaków pytań bez odpowiedzi, uczucie przegranej, wielkiego przygniatającego niespełnienia.

Był samotnym mężczyzną, nie miał przyjaciół, źle, bardzo źle czuł się w towarzystwie innych. Skoro już teraz był samotnikiem i dziwakiem, co będzie później?

Nie potrafił już spać bez środków nasennych. Setki nocy przeleżał, gapiąc się w sufit i kontemplując myśl o odejściu.

Koledzy w pracy zauważyli, że coś się z nim dzieje. Stracił na wadze, pod oczami pojawiła się ciemna opuchlizna. Pewnego dnia Robert, z którym łączyło go najwięcej, nie przyjaźń, ale życzliwa sympatia i wzajemny szacunek, z którym często rozmawiał o studentach, planach na najbliższy semestr, najnowszych artykułach w specjalistycznych czasopismach, otóż Robert zaproponował, żeby Artur udał się po pomoc.

„Musisz coś zrobić, Artur” - powiedział. „To może być równia pochyła”.

Artur nie chciał słyszeć o fachowej pomocy, nie wierzył, że ktoś lub coś może mu pomóc.

Przegrał życie. Nie lubił siebie. Stracił nadzieję na założenie rodziny. Nie wierzył, że jakakolwiek kobieta zechce się z nim związać.

Będzie jak matka. Dziwny, inny i sam.

Innego dnia, Robert, widząc pochyloną sylwetkę Artura i jego zmęczone oczy powiedział:

„Musisz coś zmienić. Tak dalej być nie może. Idę dzisiaj na spotkanie z fajnymi ludźmi. Zabieram cię ze sobą”.

Tym razem Artur nie próbował się bronić. Od kilku dni, myśl, żeby wyskoczyć przez okno, wracała jak natrętna mucha.


Tego wieczoru wydarzyło się coś, na co Artur nie był przygotowany. Nic i nikt nie mogłoby go na to przygotować. Było to jak zmiana zwrotnicy, przesunięcie osi torów, które do tej pory wymierzały kierunek jego drogi.

Ta grupa ludzi, przekonująca go, że jego się w niej pojawienie nie było przypadkiem, pokazała mu inną drogę, wytłumaczyła życie od nowa. Nie jako trójwymiarową fizyczność, z logiką przyczynowo skutkową, ale wciąż od początku dokonujący się akt twórczy. A twórcą był on sam.

„Przeszłość nie istnieje” - przekonywali. „To tylko wymyślone usprawiedliwienia dla tego, co jest teraz. Umysł tworzy iluzję przeszłości. To jak sen, z którego trzeba się obudzić.”


Artur miał wrażenie, że jest żywym przykładem tego, o czym mówili. Oto budził się ze snu, z koszmarów sennych, w których tkwił przez lata, nie wiedząc, że śni. Nazywał to rzeczywistością, życiem, a była to seria przypadkowych zdarzeń, które warunkowały jego reakcje. Życie, które się przydarzało, a on nie miał nic do powiedzenia.

Kiedy wyznał im to, oczy jego nowych przyjaciół wyrażały nie tylko prawdziwe zrozumienie, ale i radość, a nawet wzruszenie, że są świadkami tej przemiany.

Artur nie miał wątpliwości, że tak właśnie jest. Ta grupa ludzi, to, w co wierzyli, jak głęboko i naturalnie rozumieli, co przeżywał, spowodowała, że myśli samobójcze wkrótce zastąpiła nowa, organiczna chęć życia.

Było tak, jakby po raz pierwszy usłyszał swój głos, usłyszał siebie i po raz pierwszy, odkąd pamiętał, poczuł spokój.

Nie znał tego uczucia, głębokiej wewnętrznej zgody na to, co jest. Zgody na siebie. Świat odzwierciedlał ją jak wielkie magiczne lustro. Rozsypane puzzle wskoczyły na swoje miejsca i nagle układanka stworzyła coś, co miało sens.


Nigdy nie opuszczał grupowych spotkań, wszystko inne zeszło na dalszy plan.


Matka szybko zauważyła te zmiany. Artur był pogodniejszy, częściej się uśmiechał, stał się bardziej rozmowny, zaczął żartować.

Nie wyjaśniał jej niczego, a ona nie stawiała pytań. Przyglądała się tylko, jak w ciągu kilku tygodni z przygnębionego, opętanego lękiem stawał się znów młodym i wypełnionym chęcią życia człowiekiem.


Z Robertem łączyła go teraz prawdziwa przyjaźń. Odwiedzali się nawzajem i godzinami rozmawiali o tym, co ich tak pasjonowało.


Jesteśmy fizyczną manifestacją własnej świadomości, a nasze myśli mają siłę sprawczą. Reprezentują nas wibracje; przyciągamy do siebie to, o czym myślimy, co czujemy, w co wierzymy. To się wówczas manifestuje, wyświetla na wielkim ekranie, który nazywamy rzeczywistością. Jest to kwestia decyzji. Potęga intencji. Ciągłe współtworzenie świata. Akt obserwacji jest równocześnie aktem kreacji. Tworzymy własny świat będąc jego jedynym obserwatorem, a inni żyją w światach równoległych. Byty bez obserwatora giną. Nasz świat bez nas nie istnieje.

Jedną z dróg, którą̨ obserwator może się przedostać́ do naszego życia, jest „problem pomiaru”. Do wykonania pomiaru wymagany jest układ mierzony i mierzący a układ mierzący musi być́ pewnego rodzaju obserwatorem. Bez obserwatorów nie mogłoby być pomiarów, a więc i problemu pomiaru. I odwrotnie, skoro istnieje problem pomiaru, musi tak być́ z powodu obecności obserwatora.


Artur nabrał pewności siebie.


W jego postawie i wyrazie twarzy od razu zauważało się, że coś radykalnie się zmieniło. Zaczęło się nowe życie.

Przekonany o własnym przebudzeniu, o tym, że udało mu się pokonać iluzje historii, w które przedtem wierzył, przekonany, że przeszłość jest jedynie wyobrażonym fantomem, że można bez niej żyć, stał się kimś innym, nowym, kimś, kogo istnienie teraz było już wytłumaczalne, usprawiedliwione.

Przeszłość przestała go dotyczyć. Wymazywał ją codziennie rano, kiedy budził się do nowego życia.

Nowy dzień, nowy ja. Liczyła się tylko siła intencji.



Wtedy pojawiła się Monika.

Artur wiedział, że to nie przypadek, ślepy traf losu - po prostu nie mogła pojawić się wcześniej.


Przedstawił ją Arturowi Robert. Wpadła na wydział, żeby oddać książkę. Artur siedział z Robertem w pokoju akademickim, rozprawiając o jednym z artykułów w specjalistycznym czasopiśmie. Ktoś zapukał do drzwi i do pokoju weszła Monika.

Ładna, wysoka szatynka o dużych i jasnych oczach. Robert uśmiechnął się na jej widok.

„Cześć Monika” – powiedział radośnie. “Wejdź proszę. Poznajcie się. To jest Artur, pracujemy razem”.

„Cześć” - Monika podeszła bliżej i wyciągnęła do Artura rękę.

Artur wiedział od razu, że to ona.

Nie pomyślał tak wtedy, nie poczuł żadnej ze znanych mu dotąd emocji; było to raczej ciche, głębokie i spokojne przeświadczenie, że oto zmaterializowało się jego pragnienie.

Że stała przed nim kobieta, z którą spędzi resztę życia.


Zaczęli się spotykać i Monika szybko przesłoniła mu świat. Był szczęśliwy, spełniony, tryskający optymizmem, przeświadczony, że dotarł wreszcie do miejsca, do którego zmierzał, że Monika została mu ofiarowana jako cudowne dopełnienie życia. Pasowali do siebie. Uwielbiał spędzać z nią czas. Wszystko było idealne: ich rozmowy, spacery, podróże. Doskonała, zupełna wspólnota.

Artur próbował opowiadać Monice, w co wierzył, proponował pójście na spotkanie grupy, jednak nie była tym zainteresowana.

Była osobą praktyczną, racjonalną i stojącą mocno na ziemi. Początkowo słuchała, co miał do powiedzeni. Chciała zrozumieć, zadawała pytania, ale odpowiedzi Artura niczego tak naprawdę nie wyjaśniały. Powtarzał, że umysłem tego pojąć się nie da, że tylko bezpośrednie doświadczenie zrzuci jej łuski z oczu, a Monika słuchała tego jak dziwacznych fantazji, które nijak nie miały się do jej życia. Według niej to właśnie była zabawa z własnym umysłem, a nie obiektywna interpretacja rzeczywistości. Artur kwitował to stwierdzeniem, że nie jest jeszcze gotowa, że to ‘nie jej czas’.


Kiedy przedstawił Monikę matce, obie kobiety szybko zapałały do siebie sympatią. Matka była nią oczarowana, a może też przestraszona upływem czasu, zaczęła więc namawiać Artura, żeby się jej oświadczył.

„Nie ma na co czekać” – mówiła.

„Nie znajdziesz nikogo lepszego. “Artur wiedział o tym, zgadzał się z matką i umacniała się w nim myśl, żeby poprosić Monikę o rękę.

Nie pragnął przecież niczego innego.

Życie z nią było bujne, bogate. Przeszkadzało mu trochę, że nie fascynują ją jego teorie i wierzenia, że ich nie rozumie, nie mógł wyobrazić sobie jednak, że mogłoby istnieć coś prawdziwszego, jakaś inna forma spełnienia jego najgłębszych pragnień.

Monika w jakiś sposób go dopełniała. Była następnym logicznym elementem jego drogi i ewolucji. Nigdy przedtem nie czuł tak ogromnej wdzięczności do życia, do losu, do siebie.

Miał już wszystko. Już dotarł tam, gdzie powinien być. Już jest. Nie trzeba nic więcej.

Zanurzył się w życiu, w ciele, otwierającym nowe drzwi do cudownej intymnej jedności.


Oświadczył jej się w niedzielę, kiedy byli na obiedzie u matki. Tak chciała matka, o to go poprosiła. Chciała też wybrać z nim pierścionek zaręczynowy.

Udali się więc razem do znanego matce jubilera i to ona wybrała pierścionek z niedużym okrągłym brylantem.

Artur wolałby to zrobić, kiedy byliby sami, bez udziału matki, nie potrafił jej jednak tego powiedzieć. Odżyła razem z nim. cieszyła się jego szczęściem, ale stała się też bardziej wymagająca. Potrzebowała kontaktów z nimi. Kiedy nie dzwonili dłużej niż parę dni, ona dzwoniła do nich. Nieustannie zapraszała ich do siebie, na kolację, na podwieczorek, na film.

Zawsze chciała wiedzieć, gdzie są i co robią.

Całe życie Artur potrzebował jej uwagi i miłości. Teraz ona potrzebowała tego od niego.

Nie czuła się ostatnio zbyt dobrze. Miała problemy zdrowotne, chodziła na badania i za każdym razem prosiła Artura, żeby jeździł z nią. Była zupełnie sama, rzadko wychodziła i rzadko ktoś ją odwiedzał. Artur dostrzegał w jej oczach lęk.


Monika nie miała dobrych układów ze swoimi rodzicami. Wyprowadziła się z domu, kiedy miała 18 lat i kontakty były sporadyczne. W matce Artura znalazła coś, czego nie znała w swojej rodzinie. Sama inicjowała spotkania, często rozmawiały.


Nadszedł dzień oświadczyn. Matka przygotowała kolację i zaprosiła ich do siebie.

Artur był pewien, że Monika powie „tak”. Ostatnie miesiące upłynęły im w błogiej sielance; Monika nieprzerwanie dawała mu dowody miłości i oddania. Zaczęła nawet wspominać o dziecku, jeszcze nie zbyt serio, ale jasne było, że o tym myśli.

„Będziemy mieć piękne dzieci” – powiedziała któregoś wieczora. „Chłopca i dziewczynkę.”

Wziął ją wtedy w ramiona i mocno przytulił.

Była spełnieniem marzeń i obietnicą, że zostanie tak na zawsze.



10.




Artur usłyszał melodię telefonu. Budził się właśnie z popołudniowej drzemki, za oknem wciąż padał deszcz.

„Tak” – usłyszał kobiecy głos w pokoju obok.

„Dzień dobry. Tak, śpi.”

Otworzył oczy i położył się na wznak.

„Tak. Bardzo dużo” - usłyszał. „Nieraz przesypia całe popołudnia. Budzi się na parę godzin wieczorem i znów idzie spać.”

Zapanowała chwila ciszy.

„Wydaje się, że jest spokojniejszy” – mówiła. „Ale nadal bardzo małomówny.

Znów chwila milczenia.

„Tak. Oczywiście. To mu chyba sprawia największą przyjemność”.

.....

„Parę dni temu deser, który zrobiłam przypomniał mu coś, co jadł w dzieciństwie. Powiedział, że bardzo lubił ten deser, ale matka podawała go zawsze z biszkoptami.”

....

„Tak, oczywiście, zapytałam i zamyślił się na chwilę. Powiedział, że pamięta, jak matka stawiała pasjansa”

„Próbowałam, ale nie chciał już rozmawiać na ten temat.”


Dłuższe milczenie. Ktoś po drugiej stronie słuchawki mówił długo.


„Nie. Myślę, że potrzebujemy więcej czasu.”

.....

„Robert?” - zapytała Anna. “Do tej pory ani razu go nie wspomniał.”

....

„Przed tygodniem zadzwoniłam, żeby sprawdzić, jak się czuje. Był w złej formie.”

....

„Chyba poważna depresja. Ale mówi, że chodzi do psychologa.”

.....

„Dobrze. Jutro?”

....

„Tak. Przygotuję go.”


Artur miał wrażenie, że już odkładała słuchawkę. kiedy jeszcze usłyszał:

„Tak. Parę razy. Ale nie wiem, naprawdę. Nie jestem w stanie powiedzieć. Czasami jestem niemal pewna, że tak. Można dużo odczytać z jego twarzy. Są chwile, kiedy sądzę, że pamięta wszystko, że wszystko rozumie, nie ma jednak dość sił, aby o tym mówić.”


Artur odwrócił się na bok. Przeszyła go fala tak dobrze znanego, tak znienawidzonego lęku. Wiedział. że Anna rozmawiała z lekarzem, że to on zadawał jej pytania i to on tu jutro przyjdzie.

Z Feliksem...

Feliks zaglądał często, ostatnio nawet co tydzień, grali w szachy, rozmawiali o polityce, o świecie. Artur dobrze się z nim czuł.

Feliks był mądry, miał niewymuszone poczucie humoru i był przy tym dyskretny, traktował Artura z szacunkiem i sympatią.

Nigdy, nawet przez moment nie sprawił, że Artur czuł się zakłopotany. Był jedynym człowiekiem, z którym nie czuł się niewygodnie. Anna zawsze upewniała się, czy chce, aby Feliks przyszedł, a on zawsze mówił ‚tak’.

Feliks rozumiał jego sytuację, ale jego wizyty, jak wierzył, nie były częścią misji, medycznego czy logistycznego planu, a wynikały ze szczerej sympatii, potrzeby zażyłości, koleżeństwa.

Ich dziwna przyjaźń rozpoczęła się jeszcze w szpitalu, kiedy Feliks przychodził codziennie, aby go przesłuchiwać. Początkowo był dla Artura uosobieniem niebezpieczeństwa, kimś, kto symbolizował pomost do zatrważającej i niemożliwej do zaakceptowania rzeczywistości. Rzeczywistości, w której Artur zabił dziecko. Bał się go i nienawidził.

To, co mówił nie mogło być prawdą. Artur nie mógł się na to zgodzić. Dlatego traktował spotkania z inspektorem jak surrealistyczną grę, w której w jednej chwili wszystko było logiczne i realne, a zaraz potem absurdalnie groteskowe.

Powoli odkrywał, że inspektor wie o nim bardzo dużo, niemal wszystko, że musiał spędzić wiele godzin, analizując jego przeszłość, rozmawiać z ludźmi, których znał, podróżując po jego życiu i łączyć punkt po punkcie w coś, co miało mu pomóc zrozumieć, kim Artur był dzisiaj. Okazało się, że inspektor wielokrotnie rozmawiał z Moniką, z Mateuszem, Gabrielą, Robertem i członkami jego spirytualistycznej grupy, a nawet z kolegami z uczelni i niektórymi studentami.

Artur przez pierwsze tygodnie traktował go jak wroga; nie ufał mu, przekonany, że inspektor już dawno przygotował pułapkę, w którą go powoli i systematycznie zwabiał.

Tak jednak nie było. Już po krótkim czasie Artur zaczął dostrzegać w zielonych oczach inspektora, których początkowo tak się bał, sympatię i zrozumienie. Inspektor słuchał go uważnie, cierpliwie, wielokrotnie czas mijał im w ciszy i Feliks sprawiał wrażenie, jakby mu to wcale nie przeszkadzało. Nie poganiał Artura, nie interpretował jego słów, nie oceniał. Dość szybko Artur rozluźnił się w jego towarzystwie. Fakt, że przychodził tak często, nie wymuszając na Arturze niczego, nie prowokując go do wyznań, do których nie był gotów, zaczął przynosić mu swoistego rodzaju komfort.

Nie był sam.

Ze zdumieniem odkrywał, że Feliks dużo też wie o grupie, do której należał, że rozumie nawet ich filozofię, że ją akceptuje. Jego krótkie uwagi, skinienia głową, lekki uśmiech i błyszczące oczy wyraźnie wskazywały na głębokie zrozumienie rzeczy, o których mówił Artur.

Teraz, kiedy go odwiedzał nigdy nie pytał o przeszłość, nie wracał do niej, natomiast chętnie opowiadał o sobie. Wciąż tryskający życiem, choć już na progu emerytury, po niemal 35-letniej karierze w dochodzeniówce, z żoną, dwojgiem dorosłych dzieci i dwójką wnucząt, był zawsze zadowolony. Było to tak naturalne, że Artur nawet się nad tym nie zastanawiał. Nie znał nikogo takiego. Uwielbiał czytać i to właśnie o lekturach Feliksa rozmawiali najczęściej. Było to fascynujące, miało w sobie coś z terapii, chociaż nie dotyczyło bezpośrednio Artura.


Pewnego razu, kiedy siedzieli na werandzie Artura, nad ciepłą jeszcze szarlotką z bitą śmietaną i szklanką mrożonej miętowej herbaty, Feliks opowiadał, jak przypadkiem natrafił na dawnego znajomego z Akademii Policyjnej, który, jak się okazało, napisał właśnie książkę na temat bezpieczeństwa w szkołach, temat, który akurat bardzo zajmował Feliksa i sam przymierzał się do napisania artykułu.

„Czy wierzysz w przypadki?” – zapytał nagle Artur.

Feliks zamilkł, zaskoczony.

„Co masz na myśli? – zapytał.

„Czy wierzysz w przypadki? Czy myślisz, że fakt, że spotkałeś tego człowieka, który akurat napisał książkę na temat, który cię właśnie tak zajmuje i na który sam miałeś zamiar pisać - to przypadek?”

Feliks spojrzał na niego uważnie.

„Jest jakaś inna opcja?” – zapytał, pozornie lekko rozbawiony, jednak z nutą nowej powagi, wnikliwie wpatrując się w Artura.

„Nie wierzę w przypadki” – oznajmił krótko Artur.

Feliks uśmiechnął się. „Prawo przyciągania?” –zapytał.

Artur zmarszczył czoło, ale szybko spuścił wzrok. Feliks nie drążył tematu. Obaj dobrze wiedzieli, że jeszcze nie czas, że otwarcie tych drzwi grozi niebezpieczeństwem. Jest jak otwarcie niezagojonych ran.


Nazajutrz doktor Hager zjawił się z Feliksem o piątej po południu. Anna przygotowała poczęstunek i wszyscy usiedli przy owalnym stole na werandzie. Artur czuł się nieswojo.

Wiedział, że to test. Lekarz przyszedł, aby sprawdzić jego stan, nie obędzie się bez pytań.

„Dobrze pan wygląda, panie Arturze.”

Artur objął Annę ramieniem i powiedział:

„Mam najlepszą opiekunkę”

„Znakomita kawa, Anno” – zwrócił się do niej, kiedy usiedli przy stole.

Anna uśmiechnęła się z wdziękiem.

Lekarz wziął do ust duży kęs szarlotki i spojrzał poważnie na Artura.

Zawahał się i powiedział:

„Spotkałem wczoraj pana Roberta.”

Zapanowała cisza. Feliks i Anna spoważnieli.

Artur poruszył się nerwowo.

„Pamięta go pan?” – lekarz zwrócił się do niego.

„Tak.” - odparł cicho Artur. „Co u niego?”

„Nie najlepiej” - mruknął lekarz. „Jest w depresji”.

Zapanowała cisza.

„Podobno chodzi na terapię, ale nie wyglądał dobrze. Pytał o pana.”

Artur poczuł w piersiach dziwny ciężar. Nie tylko pamiętał Roberta, ale ostatnio często o nim myślał. Był ciekaw, co robi i jak mu idzie.

„Nie pracuje już na wydziale” - dodał lekarz.

„Co z nim?” – zapytał Artur.

„Przechodzi kryzys” – odparł lakonicznie lekarz.

„Po tym wszystkim wpadł w depresję i wycofał się z życia. Mówił, że żona mu pomaga. Że gdyby nie ona, nie dałby rady.”

Feliks i Anna siedzieli nieruchomo, przyglądając się Arturowi.

Artur dostrzegł w oczach Anny lęk. Ze względu na nią nie chciał drążyć tematu. Wiedział, że sobie nie poradzi.

„To przykre” – powiedział cicho.



Nazajutrz, tuż po śniadaniu, Artur oznajmił Annie, że chce zadzwonić do Roberta.

„Jesteś pewien? – zapytała.

„Tak” – odparł.

„Ale chcę być sam. “

Anna skinęła głową i wręczyła mu telefon.

Wrócił do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na łóżku i wyszukał numeru w komórce, którą dała mu Anna, a która kiedyś należała do niego.

Patrzył przez chwilę na ekranik telefonu, gdzie widniało imię i numer Roberta i przycisnął zieloną słuchawkę. Po kilku sygnałach usłyszał kobiecy głos.

„Halo?”

„Dzień dobry” - powiedział Artur.

„Artur?” – usłyszał niemiłe zaskoczenie w głosie żony Roberta.

„Tak” - odpowiedział.

„Przepraszam cię” - powiedziała szybko zdenerwowanym tonem - „ale nie sądzę, że powinieneś dzwonić. “

I zanim Artur zdążył powiedzieć cokolwiek dodała:

„Nie powinniście rozmawiać. Przepraszam.”

I odłożyła słuchawkę.

Artur położył telefon na szafce i zanurzył twarz w dłoniach. Serce biło mu gwałtownie i czuł, jak powietrze grzęźnie mu w krtani, nie przechodzi dalej, niżej, do oskrzeli i płuc. W głowie miał zamęt.

Przecież to nie tak. Miało być zupełnie inaczej.

Oni dyktowali warunki. Oni byli nieśmiertelni i im nie mogło przydarzyć się nic złego.

Trywialność fatalistycznych teorii, że istnieje Los, Fatum, które dyktuje warunki, wzbudzała w nim gniewny sprzeciw.

To już przerobił. Udowodnił sobie, że Los nie istnieje, wszyscy to wiedzieliśmy, wszyscy byliśmy już po drugiej stronie.

Nie ma przypadków, nic nie jest ustalone z góry.

Nie mogło być inaczej.

A jednak i on i Robert, jak żałosne figurki strącone z wysokiej góry, leżeli bezradnie u jej podnóża, zagubieni, nie potrafiąc znaleźć miejsca, w którym zjednoczyliby się, jak niegdyś, z siłami kosmosu, miejsca, z którego mogliby tworzyć to, co nazywali życiem. Czarnoksiężnicy, którzy stracili moc, zapomnieli magicznych zaklęć.

Czy to kara? Czy istnieje coś, co mogłoby ich karać? Zły Bóg?

Za to, że chcieli być równi Jemu?



11.



Otwieranie oczu, pot, uderzenie gorąca, zawroty głowy, strach.

Za mało miejsca w oskrzelach, ściśnięte gardło, powietrze uwięzione w krtani. Codzienny poranek, codzienny powrót do tego, co wymierza przestrzeń życia, od ściany do ściany.

Za niski sufit, nierówna podłoga, a za oknem trawy i nic. Niezagospodarowane obszary, które mogłyby być przedłużeniem tego, kim był on, pulsujące potencjałem niezmaterializowane sytuacje, puste miejsca, które mogłyby wypełnić się ludźmi, nieurzeczywistniony dalszy ciąg.

Artur leżał w łóżku z otwartymi oczami, w zalanym porannym słońcem pokoju, zmęczony po kolejnej nocy, uświadamiający sobie, że już nie ma ucieczki w sen, że już rozpoczął kolejny dzień.

Znowu ktoś podarował mu czas; 14 -16 godzin jak czystą kartkę, i to on, tylko on musi zdecydować czy przeczekać i to, niewidzialnie przeczołgać się do nocy, nie naruszając bieli, nie zostawiając śladów, czy też próbować odnaleźć magiczny flamaster i stworzyć coś z niczego, co zostanie tu na zawsze.

Był to jednak pozorny wybór, w rzeczywistości Artur go nie miał.

„Życie to nasz taneczny partner” - mówił Robert.

„Jeśli zdecydujemy, że chcemy z nim tańczyć, musimy pogodzić się, że to nie zawsze my będziemy prowadzić.”

„Najbardziej absurdalna sytuacja jest wtedy, kiedy zmagamy się z nim o prowadzenie. Nie mamy szans” – dodał. Artur nie rozumiał tej metafory.

Teraz przypomniał sobie te słowa i poczuł coś w rodzaju ulgi.

Musi poddać się życiu. Musi zaufać, że ono – jego taneczny partner – podtrzyma go i poprowadzi.

Chwilowo nie słyszał muzyki i nie znał kroków. Chwilowo, jak miał nadzieję.


Rozległo się pukanie i do pokoju weszła Anna. Uśmiechnęła się, widząc go leżącego z otwartymi oczami. On też uśmiechnął się na jej widok.

Dobra, kochana Anna. Jego anioł.

Artur nie wiedział, dlaczego tu jest, dlaczego poświęca mu tyle czasu i uwagi, dlaczego go kocha. Początkowo podejrzewał ją o litość i buntował się przeciwko wszelkim próbom pomocy.

Odtrącał ją. Wzbudzała w nim gniew. Nie mógł przyjąć faktu, że miała zastąpić Monikę.

Na myśl o Monice ogarniało go uczucie tak wielkiego żalu, pomieszanego z bolesną tęsknotą i rozpaczą, że początkowo nie był w stanie tolerować Anny, która powoli zmieniała się w jego towarzyszkę życia.

Nie rozumiał, dlaczego z nim zamieszkała w tym dziwnym, dużym domu z dala od miasta, dlaczego gotowała mu, zmieniała pościel, robiła zakupy, a wieczorami zasypiała obok niego, cicha i spokojna, tuląc się do jego ramion.

Była jego pielęgniarką i Artur nie pojmował, jak to się stało, że w ciągu kilku miesięcy została kochanką i życiową partnerką.

To nie było jego życie. Znalazł się w innym, obcym życiu.

Inny dom, inna kobieta, inny ja.

Z czasem jednak zaczął łapać się na tym, że odczuwa wdzięczność.

Za jej pogodę ducha i dyskrecję, za to, że dba o niego, nie narzucając niczego, zawsze gotowa, kiedy jej potrzebuje i usuwająca się, kiedy chce być sam. Pewnego dnia Artur zapytał ją, czy go kocha.

Siedzieli na tarasie, był późny wieczór. Anna, okryta niebieskim szalem, wpatrzona w upstrzone gwiazdami niebo. Wydała mu się wtedy piękna i bardzo bliska. Bił od niej głęboki spokój, tajemnicza energia, która udzieliła się Arturowi.

Złapał ją za rękę. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

„Kochasz mnie?” – zapytał.

Westchnęła głęboko, zaskoczona, onieśmielona trochę, lecz natychmiast skinęła głową.

Dostrzegł w jej twarzy delikatność i wrażliwość, była teraz niemal przeźroczysta, tak łatwo można było ją zranić.

„Chodź bliżej” - powiedział, a kiedy przysunęła się do niego, objął ją ramieniem i mocno przytulił. Tej nocy kochali się długo, powoli, i Artur po raz pierwszy poczuł, że i on mógłby ją pokochać. Była to jedna z niewielu nocy, kiedy spał spokojnie, blisko Anny, nie chciał wypuścić jej z ramion, jednak, kiedy tylko otworzył oczy i światło zza okna drapieżnie rzuciło się do gardła, odsunął się od Anny i z uczuciem złości na nią, na siebie, na świat, wstał.

W głowie znów pojawiło się zdanie, które wracało uporczywie i natrętnie: to nie moje życie.



12.



Kiedy Artur rozstawał się z Moniką, matka była już bardzo chora. Nie chciała pójść do lekarza, zdiagnozować choroby, być może podjąć jeszcze jedną próbę leczenia. Od lat cierpiała na przewlekłe zapalenia, niedrożność, wrzody. Zażywała leki opioidowe, od których się uzależniła i które już dawno przestały działać. Przy tym nie dbała o siebie, nie przestrzegała diety, wręcz przeciwnie, jadła to, co zaostrzało stany zapalne. Rozmowy, które próbował podejmować z nią Artur, donikąd nie prowadziły, kończyły się zwykle podniesionym głosem matki i błaganiem, żeby dał jej święty spokój.

Bardzo przeżyła rozstanie syna z Moniką; nie rozumiała, co się stało. Dlaczego tak nagle z doskonałej, kochającej się pary wyłoniły się dwa nieme szkielety, niepotrafiące odpowiedzieć na żadne z pytań, wyalienowane, wycofane, niezainteresowane próbami porozumienia.

Przypominało jej to jej życie, porażkę za porażką, nadzieje na długotrwały, dobry związek, zastępowane bolesnym rozczarowaniem. Rozstanie Artura z Moniką było jak kolejna klęska.

Artur zaczął unikać matki. Strach, że zapyta o Monikę, o przyczyny rozpadu ich związku, paraliżował go i wiedział, że nie jest w stanie sprostać tej konfrontacji.

Przestał więc dzwonić i ją odwiedzać. To było jedyne wyjście. Wiedział, że choroba pogorszyła się, że matce zostało niewiele czasu, a jednak opór przed stanięciem z nią twarzą w twarz był silniejszy. Spotkanie z nią byłoby jak wsadzenie palca w niezagojoną ranę. Nie wystarczało mu ani odwagi, ani sił.

Pewnego dnia sąsiadka matki, która utrzymywała z nią sporadyczny kontakt, zadzwoniła, żeby mu powiedzieć, że matka umiera.

„Ona umiera, panie Arturze. Jest zupełnie sama. Leży od tygodnia na kanapie, w tym samym ubraniu, ledwo je, niemal już nie wstaje.”

Artur przełknął ślinę, poczuł ucisk w krtani i w żołądku. A więc stawało się.

„Była pani u niej?” - zapytał.

„Tak. I to, co zobaczyłam jest straszne. Trzeba ją oddać do szpitala. Nie może tak umrzeć.”

Po telefonie Artur pojechał do matki. Uśmiechnęła się z wysiłkiem na jego widok i wyciągnęła rękę. Artur poczuł słabość i rozpierające uczucie lęku i winy.

Ukląkł obok kanapy i schował jej dłoń w swoich.

„Mamo” – powiedział, przełykając łzy.

Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego, zamglonymi oczami, a Artur widział w nich ulgę i wdzięczność.

„Musisz iść do szpitala” - powiedział cicho.

Skinęła głową i Artur zadzwonił po karetkę.


Żyła jeszcze dziewięć dni. Artur przychodził codziennie, siedział obok łóżka, wpatrując się w jej nieobecną twarz, nie myśląc wiele i niewiele czując.

Miał wrażenie, że coś wielkiego i ciężkiego siedzi mu w piersiach, coś, co blokuje rozpacz, szaleństwo, którym nie można było pozwolić wydostać na świat.

W ostatnim dniu matka otworzyła oczy. Przestraszył się tego. Miał nadzieję, że odejdzie tak, jak istniała przez ostatnie dni, cicho, z zamkniętymi oczami, bez pożegnania, bez niepotrzebnych spojrzeń.

Teraz patrzyli na siebie.

Ona - młoda i piękna, zajęta tylko sobą, on - błąkający się po pokojach, spragniony jej uwagi i miłości.

Ona - śmiejąca się za głośno, on - połykający łzy.

Ona - zatopiona w lustrzanym odbiciu, z czerwonym szalem na ramionach, on -

w starej przykrótkiej piżamie, z nieumytymi rękami, w progu, sam.

Ona - jak dobra wróżka; w przeźroczystej jedwabnej sukience, ledwo stąpająca po ziemi, snująca się, otoczona srebrno-złotym pyłem, wylatująca przez okno jak mgła, której nie mógł dotknąć, nie mógł zatrzymać.

On – sam, znowu sam, z twarzą zalaną łzami.


Potem zadzwoniła Monika i poprosiła, aby zajął się Alicją: wyjeżdżała na weekend. Artur powiedział jej o śmierci matki. Zamilkła. Nie wiedziała, co powiedzieć. Może czuła się winna, od miesięcy nie miały kontaktu.

Zaczęła mówić, za dużo i za szybko. Pytała, jak matka umarła, gdzie, kiedy. Pytała, czy może pomóc zorganizować pogrzeb, zająć się formalnościami.

Rozpłakał się.

„Chcesz, żebym przyszła?” – zapytała.

Artur milczał.

“Zaraz tam będę” - powiedziała Monika rozłączając się.

Stała przed nim, w białej sukience, z włosami związanymi w kok. Wziął ją w ramiona. Nie mógł powstrzymać łez. Monika trzymała go mocno w objęciach, a on głośno szlochał. Strach, ból, rozpacz, samotność, słabość, nadzieja rozszarpywały go od środka, a z każdą sekundą zastępowała je nieodparta chęć schronienia się w Monice, głęboko w niej, gdzie byłby bezpieczny, jak w łonie matki.

Zaczął całować ją po szyi. Monika znieruchomiała i odsunęła się od niego.

„Kocham cię” – powiedział.

„Nie” - odparła cicho, lecz stanowczo. „Nie”.

Patrzył na nią. Miał osiem lat. Potrzebował jej. Nie rozumiał świata, był głodny, było mu zimno. Bał się. W brzuchu szalała burza. Nie panował nad niczym. Ona, tylko ona, mogła to zmienić, mogła uspokoić burzę. Wiedziała jak.

„Proszę cię” - wyszeptał.

„Nie” - powtórzyła głośno.

Zrobił krok w jej kierunku.

„Artur – zaczęła. „Musisz się uspokoić.”

„Potrzebuję cię” -powiedział błagalnie, łzy spływały mu po policzkach.

„Nie mam już nikogo”.

Patrzyła na niego, spokojnie, z lekko zmrużonymi oczami. Wiedział, co myśli.

Usiadł na fotelu. Zanurzył głowę w dłoniach.

„Dlaczego?” - zapytał. “Dlaczego nam nie wyszło?”

Monika patrzyła na niego, milcząc.

„Nikogo już nie mam” - powtórzył łamiącym się głosem.

„Masz Mateusza, masz Alicję, masz przyjaciół, masz mnie.” - przerwała mu Monika.

Artur podniósł wzrok.

„Mam ciebie?” - zapytał cicho.

„Tak. Chcę ci pomóc, Artur. Jesteś ojcem mojego dziecka.”

Artur żachnął się.

„Tyle tylko. Ojciec twojego dziecka.”

Monika milczała.

„Zawsze byłem tylko ojcem twojego dziecka. To jedyna rola, którą mi powierzyłaś”.

“Nie” - zaprzeczyła spokojnie. „Na początku było inaczej. Byłeś moim partnerem. Kochałam cię.”

„Ale przestałaś”.

„Sam wiesz, jak było. Nie przestałam cię kochać z dnia na dzień”.

„A ja właśnie tak myślę. Dlaczego?”

Monika zaczerpnęła powietrza, była przestraszona.

Artur otarł twarz chustką i głębiej zanurzył się w fotelu. Czekał, co powie. Chciał słuchać, co ma do powiedzenia. Po raz pierwszy od ich rozstania był gotowy, aby jej wysłuchać.

Alicja spuściła wzrok.

„Zagubiłam się w tym wszystkim, straciłam poczucie siebie, nie wiedziałam, kim jestem, w co wierzę, co jest dla mnie ważne. Ty wiedziałeś. Byłeś jak mój przewodnik, mistrz. Tylko, że chyba nie interesowało cię, jak ja się w tym wszystkim odnajduję. Wiedziałeś, co czytać, co oglądać, czego słuchać, co jeść. Jak spędzać czas, w co wierzyć. A ja szłam za tobą, robiąc to wszystko, bo nie miałam wyjścia. To eskalowało, aż wreszcie coraz mocniej czułam, że to nie mój świat, że twoje gotowe odpowiedzi nie są moimi odpowiedziami, że chcę czegoś innego. Traktowałeś mnie jak małą nierozumną istotę, której należy oświetlać drogę.”

Spojrzała na niego.

„Zdajesz sobie z tego sprawę? Gardziłeś mną, a ja czułam, że być może jestem rzeczywiście zbyt zwykła, zbyt prosta? Zaczęłam się tego wstydzić. Kiedy nie było cię w domu, włączałam telewizję i kupowałam po kryjomu czekoladę. Potem czułam się winna, że to robię i winna sama przed sobą, że się tego wstydzę.

Kiedy poznałam Michała, coś w środku obudziło się we mnie. Po raz pierwszy, od długiego czasu, poczułam siebie. Michał pozwolił mi być tym, kim jestem”

Uśmiechnęła się.

„Podoba mu się to. To, kim jestem. Przy nim zaczęłam znowu czuć się silna.”

Po chwili dodała: “Przedtem byłam inwalidką, kaleką na wózku, który pchałeś.”

Patrzyli na siebie.

„Powinnam była odejść już wcześniej. Nie chciałam z powodu Alicji. Dla niej zostałam z tobą. Ale to stawało się coraz trudniejsze. Michał… Musiałam podjąć decyzję.”

Artur siedział ciężko na krześle ze spuszczoną głową.

„A Barcelona?” - zapytał.

„Barcelona pokazała jasno, że nie ma już co ratować. W Barcelonie byłam już tylko z Alicją.”

Zapanowała długa niewygodna cisza. Artur wpatrywał się w podłogę.

Siedzieli tak, nie wiedząc, czy ich rozmowa dobiegła końca, czy zostało coś jeszcze, co musi zostać powiedziane.

Monika podeszła blisko i uklękła przed fotelem, na którym siedział.

„A wiesz, co było najgorsze?”

Patrzyła mu teraz prosto w oczy, twarz przy twarzy, jakby czekała na odpowiedź, na jego zgodę.

„Co?” - zapytał.

„Najgorsze było to” – podjęła - „że to wszystko, w co wierzyłeś, działo się tylko w twojej głowie.”

Spojrzał na nią pytająco.

„Tylko w twojej głowie.” - powtórzyła. „Serce zawsze było puste.”

Ostatnie słowo wypowiedziała prawie szeptem.

Nie spuszczała z niego wzroku i Artur dostrzegł, jak lęk zmienia się w pewność siebie, w odwagę. Poruszył się. Monika mówiła teraz szybciej, z nutką agresji.

„W sercu zawsze była wielka nieustająca tęsknota za tym, czego nie mogłeś mieć; czego nikt nie mógł ci dać.”

Cisza była teraz ciężka, wypełniona czymś wielkim, ważnym.

„Oprócz matki” - dodała bardzo cicho.

Artur spojrzał w okno. Nawałnice wody uderzały o szyby, jakby chciały ją rozbić i wtargnąć do środka.

„Mama umarła” - powiedział.




13.



Sobota była piękna. Upały zakończyły się w piątek ulewnym deszczem. Padało cały wieczór i całą noc. Artur z wdzięcznością przyjął zmianę pogody. Monika wyszła w strugach lejącej się z nieba wody, a on cieszył się szalejącą za oknem wichurą. W tym dniu nie zniósłby słońca. Nie chciał słońca. Nie chciał Moniki. Nie chciał już nikogo.

Po jej wyjściu został spokój. Zapomniał już tego uczucia, nie do końca rozumiał, co oznacza. Jednak czuł jak gdzieś głęboko, głęboko w nim rodzi się decyzja.

Już nic nie muszę.

Jestem jedynie powłoką, zewnętrzną warstwą tego, co uznawałem za siebie. Nie ma mnie już. To, co brałem za życie okazało się smutnym, tragikomicznym żartem.

Czy to bóg ze mnie żartuje czy ja sam, to nie ma znaczenia; nie znajdę odpowiedzi. Nie szukam ich już. Kiedyś myślałem, że wiem, że rozumiem. Z wysokości, z której patrzyłem, widziałem przepastny dół. Wiedziałem, że upadek będzie śmiertelny. Wtedy była to tylko teoria.

A teraz patrzę w dół i wiem, że to ten moment. To ma się stać teraz.

Jutro ma przyjść Alicja.

To musi stać się teraz, dziś w nocy, w strugach spadającego z chmur deszczu.

Przywilej rozumienia czegokolwiek został mi odebrany; niczego już nie zrozumiem. Odejdę bez zrozumienia. Podrepcę za mamą. Ona otworzy mi drzwi.

Artur wyszedł na balkon i spojrzał w dół. Nie miał pewności czy skok z trzeciego piętra będzie śmiertelny.

„Nie ma czasu on eksperymenty” - powiedział do siebie.

Energicznie ruszył w stronę drzwi, chwycił ze stołu klucze i zbiegł szybko po schodach. Wiedział, gdzie matka zostawiła butelki pełne tabletek, całe szafki wypełnione tabletkami, które teraz staną się cudownym korytarzem do niej. Do ciebie, mamo. Ogarnęła go fala ekstatycznej radości, ulgi i wdzięczności, że oto już wie, iż absurd, jakim stało się jego życie, dobiega końca. Jechał jak w transie, uniesiony, szczęśliwy niemal. W głowie dźwięczało mu jedno i to samo słowo ‚koniec’ i brzmiało jak dobra wiadomość, coś, na to czekał od lat, jak uchylone drzwi.


Mieszkanie matki pachniało przeszłością, nią i nim, jego zabawkami i proszkiem do prania, rozlaną zupą ogórkową, gorącą czekoladą, wymiocinami i pleśniejącym chlebem.

Artur podszedł do szafki z lekarstwami i zobaczył rząd stojących butelek, wypełnionych po brzegi obietnicą niekończącego się snu.

Załadował do plastikowej torebki wszystkie, ważyła chyba pół kilograma.

Zaśnie. Na pewno zaśnie.

Usiadł na kanapie i rozejrzał się wkoło. Ze ściany naprzeciwko uśmiechała się Alicja. W ręku trzymała lalkę o blond włosach, w różowej sukience.

Jej duże, ciemne oczy wpatrywały się w niego z ufnością.

W jednej sekundzie spokój, jaki przed chwilą czuł, ustąpił uczuciu terroru. Było jak rozpędzony pociąg, który nagle wjechał prosto w niego, z hukiem rozbijając na strzępy wszystko, kim był. Wstrząsnął nim szloch. Rozpacz rozsadzała serce.

„Nie” - krzyknął.

Zamknął oczy.

„Nie!” - krzyczał raz po razie. “Nie!”.

Zatopił twarz w dłoniach. Próbował wstać, lecz brakło mu sił. Padł na kanapę, naciągnął na głowę koc.

„Mamo” - zawołał głośno. „Mamo!”

Nazajutrz obudził się wcześnie. Był słaby, kręciło mu się w głowie. Spojrzał na torbę wypełnioną lekami i rozpłakał się. W sercu zrodziło się postanowienie, że będą na niego czekać, że wróci po nie w poniedziałek, po weekendzie, po pożegnaniu z Alicją. Musi znaleźć siły na te ostatnie dwa dni. Alicja miała przyjść o dziesiątej. Teraz była siódma. Miał czas. Wolno wrócił do domu. Wziął prysznic, przebrał się i wypił kawę. Był teraz czymś więcej niż tylko dawnym sobą. Więcej niż człowiekiem, który stracił wszystko, który wie, ile czasu mu zostało, który nigdzie się już nie spieszy i nic nie musi robić. Oprócz pożegnania z dzieckiem.



*



Artur ściskał mocno małą dłoń Alicji. Szli po ścieżce w parku w stronę placu zabaw. Alicja opowiadała mu coś, szybko i nieskładnie, mówiła raczej do siebie niż do niego, niewyraźnie, zbyt cicho, jakby wiedziała, że jej nie słucha. Parę razy próbowała wydostać rękę z jego uścisku, ale wtedy jeszcze mocniej zaplatał palce wokół jej dłoni. Patrzył na różowe buciki i miał wrażenie, że pamięta ten moment.

Już raz tu byli.

Alicja nie przestawała mówić. Artur słyszał tylko monotonny hałas, coś, czego nie mógł zrozumieć, ale coś, co było jak niewidzialny łańcuch, przykuwający go do ziemi, do życia, do bycia tu, skąd już przecież odchodził.

W oddali zamajaczyły huśtawki.

Alicja chciała raz jeszcze uwolnić się z jego uścisku i biegiem ruszyć w ich kierunku. Przytrzymał ją mocniej.

„Ałła!” - zawołała i spojrzała na niego z wyrzutem i niezrozumieniem.

Odwzajemnił jej spojrzenie. Zobaczył w jej oczach strach, który ogarnął i jego. Lodowaty, paraliżujący lęk.

„Nie chcesz pójść do kina?” – zapytał cicho, mechanicznie, znając odpowiedź, wiedząc, co będzie dalej.

„Nie!” - wyrwała dłoń z ręki Artura i ruszyła w podskokach w kierunku zielonej huśtawki.

„Pohuśtaj mnie!” - krzyknęła.





14.



Artur usłyszał pukanie do drzwi. Zaskoczony, rozejrzał się wokół. Pukanie powtórzyło się.

“Anno!” – zawołał.

To ona zawsze otwierała drzwi. Odpowiedziała cisza.

Podszedł do drzwi.

„Kto tam?”

„Robert” – usłyszał cichy głos za drzwiami.

Artur obejrzał się przez ramię, chcąc sprawdzić, gdzie jest Anna.

„Anno!” - zawołał znowu.

Przekręcił zamek i uchylił drzwi. Zobaczył poważną twarz Roberta.

„Mogę wejść?” – zapytał.

Artur szerzej otworzył drzwi.

„Anno!” - zawołał po raz trzeci.

Ruszył w stronę werandy, gestem zapraszając Roberta, aby szedł za nim.

Usiedli na fotelach. Artur czuł się nieswojo. Wzbierało w nim uczucie lęku, obawy przed czymś, co było już teraz nieuchronne.

„Anna musiała gdzieś wyjść.” - powiedział niepewnie.

Robert przyglądał mu się bez słowa.

„Jak się masz?” - zapytał wreszcie.

Artur próbował się uśmiechnąć, ale uśmiech zmienił się w dziwaczny grymas.

„Fajnie, że wpadłeś” – powiedział nienaturalnie i po chwili po raz kolejny zawołał:

„Anno!”

„Pewnie gdzieś wyszła” - powtórzył niepewnie w stronę Roberta, uśmiechając się przepraszająco.

„Co u ciebie?” -zapytał znowu.

Robert przyglądał mu się dłuższą chwilę.

„Wszystko w porządku. Dużo lepiej niż było. Myślę, że wrócę na uczelnię, ale...”

„O, Anna wróciła” – wykrzyknął z ulgą Artur, kiedy usłyszał trzaśnięcie drzwi.

Wyprostował się, wpatrując w otwarte wejście na werandę.

Po paru sekundach weszła Anna i usiadła na taborecie przy drzwiach. Artur uśmiechnął się do niej.

„Gdzie byłaś?” - zapytał jakby od niechcenia, a kiedy nie odpowiedziała, dodał:

„Zrobisz nam kawy?”

Na twarzy Anny malował się ból. Zasłoniła twarz dłońmi.

„Anno?” - zapytał cicho.

Robert podążył za wzrokiem Artura.

„Co ci jest?” - zapytał Artur, z rosnącym niepokojem, podchodząc do niej.

Ukląkł przed taboretem, na którym siedziała i dotknął jej kolan.

„Anno” - wyszeptał. „Co…”

Robert poruszył się w fotelu i odchrząknął.

Artur spojrzał na niego, z trwogą i irytacją.

„Tam nikogo nie ma, Artur” - powiedział Robert.

Artur żachnął się.

„Anno” - powtórzył.

Pokręciła lekko głową, a na jej na twarzy pojawił się ból.

Złapał jej ręce i odsłonił twarz. Nie widział jej jeszcze takiej, cierpiącej, słabej.

Nie spuszczał z niej wzroku.

„On ma rację, Artur” - powiedziała.

„Co masz na myśli?” - zapytał, wstając.

Ona też wstała i Artur czuł bijące od niej ciepło, widział jej jasne oczy, w których pojawiły się łzy.

Anna przyłożyła mu dłoń do policzka. Była miękka i ciepła.

„Nie ma mnie” - powiedziała.


Pustka. Ogromna, wszechobecna, nieskończona, połykająca i wypluwająca mnie ze swego wielorybiego wnętrza. Nie ma się czego uchwycić. Jest tylko powietrze, przeźroczyste i nijakie. Chcę coś powiedzieć, ale nie ma słów. Próbuję sobie przypomnieć. Przywołać choćby jedno słowo, które dotknęłoby mnie i wypełniającą mnie dziurę. Ale nie pojawia się. Nie zaczynam się i nie kończę. Chcę poczuć złość. Energię, która dałby mi pozory siły; żal, aby rozpłakać się nad sobą. Chcę znaleźć słowo, którym mógłbym siebie nazwać.

„Artur”. usłyszał jakby zza mgły.

Otworzył oczy. Twarz. Dłoń, ocierająca z czoła pot. Zna tę twarz.

Skierował wzrok w stronę okna.

Schyłek dnia. Schyłek życia.

Ktoś tu jest. Koło ratunkowe.

„Feliks” - powiedział cicho.

Feliks chwycił go za rękę. Patrzyli na siebie.

„Anna?” - zapytał cicho Artur.

Feliks zaprzeczył ruchem głowy.










15.




Pustynia o tej porze dnia przypominała wielkie pomarańczowe morze. Dźwięki fletu były coraz wyrazistsze, falowały wraz z piaskiem i unosiły się w powietrzu, tak, że trudno było zorientować się, skąd dochodzą. Artur wsłuchiwał się w nie, powoli idąc w kierunku ich źródła.

Był zmęczony, oszołomiony suchym wiatrem, stawiał kroki nieuważnie, zatapiając się w miękkim miodowym piachu. Słońce widniało jeszcze na horyzoncie, ale już coraz bardziej przypominało kolor ziemi, osuwało się powoli w jej stronę, pomarańczowiejąc i zlewając się z nią w wielką ognistą plamę.

Bolała go głowa, czuł ucisk w skroniach, a w oczach migało tysiące rozświetlonych drobinek. Przystanął na chwilę i spojrzał za siebie. Było tam ciemniej niż przed nim; rdzawo, pustynia brązowiała i zamazywała się powoli niczym rozlany ciemnopomarańczowy tusz. Miał wrażenie, że ciemność pełzła za nim, doganiając go powoli.


Przyspieszył kroku. Szedł w kierunku, z którego dochodziła muzyka.

Był zmęczony i chciało mu się pić. Nie wiedział, gdzie jest i dokąd idzie.

To sen - pomyślał.


W oddali zamajaczyła postać odziana w czerwoną szatę. Zmrużył oczy i przystanął. Coraz jaśniej zarysowywała się sylwetka siedzącego ze skrzyżowanymi nogami chłopca z prostym drewnianym fletem przy ustach. Miał na sobie szeroki płaszcz z kapturem, głęboko zaciągniętym na oczy. Artur widział tylko jego ręce przesuwające się po flecie, reszta ciała była nieruchoma.

Jednolita muzyka fletu wprowadzała w hipnotyczny trans. Artur przystanął obok, a po chwili usiadł na piasku naprzeciwko grajka. Ten nie zareagował, nie podniósł wzroku i nie przerywał grania.

Siedzieli tak, aż wokół zrobiło się zupełnie ciemno. Grajek zamazywał się powoli, wsiąkał w ciemność i teraz Artur nie widział już nic. Wciąż było ciepło, piasek pustyni miękko zapraszał do snu, Artur położył się i zamknął oczy.

Flet opowiadał historię życia. Był w niej ból i samotność, było cierpienie i czekanie, ale był też spokój, głęboka akceptacja tego, co jest - życia.

Samotność i cierpienie stawały się coraz bardziej neutralne, jak abstrakcyjne pojęcia, które rozumiał, ale które nie pociągały już za sobą żadnych emocji. Był tylko spokój. Artur otworzył oczy i spojrzał w niebo, na miliony drobnych światełek, pulsujących w rytm muzyki fletu. Czuł, że było go coraz mniej, coraz mniej czuł siebie, stawał się nocą, pustynią i dźwiękami fletu.

„Jeśli to śmierć, jest piękna” - pomyślał.

Nie czuł już ciała. Nie czuł emocji. Pozostała świadomość. Czysta, niezwiązana już z tym, kim był i czego doświadczał. Pierwotna, czysta świadomość, pozacielesna, ponadzmysłowa, jak niebo, na którym tańczyły gwiazdy.

Nie ograniczało go już ciężkie jak zbroja ciało. Nie ograniczał go rozum. Cudowna pustka.

Nagle zdał sobie sprawę, że muzyka ucichła, a cisza obudziła go uczuciem przerażenia. Było to jakby ktoś wbił mu w serce nóż, zacisnął ręce na szyi.

Śmierć była jak usłane gwiazdami niebo, ciepła, bezpieczna i piękna, była muzyką fletu.

Życie, które właśnie podniosło się znowu i przypomniało o sobie było jak atak nieprzyjaciela. Artur usiadł i rozejrzał się wokół w poszukiwaniu grajka, podpełznął na czworakach w stronę, z której jeszcze przed chwilą dochodziła muzyka, macając wokół piasek. Nie znalazł niczego. Piasek robił się chłodnawy i robił wrażenie mokrego. Artur poczuł zimny podmuch. Objął się ramionami i rozpłakał.

Płakał nad sobą, nad utraconym spokojem, nad śmiercią, której pragnął, a która znikła razem z muzyką. Przypomniał sobie, kim jest.

Ból, którego jeszcze przed chwilą nie było, stał się teraz lawiną ciężkich kamieni spadających na głowę, trafiających w serce.

Zobaczył matkę, samotną i starą, czekająca na niego dzień po dniu, umierającą powoli, bardziej z rozpaczy za nim niż od zjadającej ją choroby. Zobaczył Alicję, z jasnymi warkoczami, w żółtej sukience, biegnącą w stronę huśtawek. Monika szła pod rękę z Anną; stanęły przed nim i patrzyły z niechęcią. Życie wróciło jak wróg. Znowu chciało go ranić.



Artur poczuł ściekający po szyi pot, zawrót głowy, duszność. Odchylił kołdrę i otworzył oczy.

O okno uderzał miarowo deszcz.

Wstał i wolno ruszył w stronę okna. Wydawało mu się, że ktoś stoi na zewnątrz.

Za drzewami, ociekającymi wodą coś się poruszyło. Artur wpatrywał się w to miejsce, usiłując dostrzec szczegóły. Wydawało mu się, że widział tam Annę. Była niewyraźna, przezroczysta niemal, jakby zrobiona z mgły. Patrzyła w dal. Artur podążył za jej wzrokiem i spostrzegł dwa inne kształty, zbliżające się do niej. Matka i Alicja. Anna wyciągnęła rękę i po chwili Alicja uchwyciła ją. Stały teraz odwrócone tyłem: Anna, Alicja i matka, trzymające się za ręce i odchodzące w dal.

Artur patrzył długo w ich znikające powoli sylwetki.


Muszę zadzwonić do Feliksa, pomyślał. Zaproszę go na wieczór. Na koniak. Na partyjkę szachów.


















Część Druga


Nie wiem. Nie wiem, czy chcę. Nie wiem, co mogłoby się zmienić. Nie wiem, czy wierzę, że to zależy ode mnie. Że ja coś jeszcze mogę. Że życie, ten potworny, bezduszny czołg zatrzyma się lub zmieni kierunek jazdy, tak, żeby mnie nie rozjechać. Nie uciekam przed nim. Nie próbuję się chować. Stoję. Nie boję się śmierci. Tęsknię za nią. Może nawet boleć. Nie boję się już cierpienia. Czy jest mi wszystko jedno? Nie. To nie to. Po prostu coraz mniej mnie. Nie chce już brać w tym udziału. Złudne uczucie ważności już mi nie towarzyszy. Nie jestem ważny. Ani wielki. Nie rozumiem niczego i teraz już mogę to powiedzieć. Nie mam też kontroli, nad niczym. Czołg toczy się powoli, niemal bezgłośnie, może przystanął na chwilę, może wystrzeli. Kulą większą niż moja głowa. A ja się nie cofnę.

Feliks namawia mnie na terapię.

„Każdy potrzebuje pomocy. Obiektywnego spojrzenia, z innego kąta. Nie trzeba się tego obawiać. Co ci szkodzi spróbować? Pójdź trzy razy i sam potem zdecydujesz.”

Patrzę na niego. Próbuję zrozumieć, dlaczego tego nie chcę, dlaczego tak się bronię.

„Niczym nie ryzykujesz” – mówi.

O nie. Ryzyko jest wielkie. Nie boję się cierpienia., Wstydu się boję. Słabości. I bezbronności.

I nadziei.

„Proszę cię” – mówi Feliks.


Patrzymy na siebie. Terapeutka i ja. Widzę w jej oczach smutek, samotność. To pewnie ona potrzebuje pomocy. To może ja powinienem jej pomóc. Jest w średnim wieku, na pewno już po pięćdziesiątce, ale ciągle ładna. Ma kasztanowe włosy, lekko pofalowane, długie. Kobiety w tym wieku mają krótkie fryzury i farbują włosy na blond. Chce zatrzymać młodość, myślę. Te długie kasztanowe włosy odwracają uwagę od zmarszczek wokół oczu i ust. Zniżam wzrok do jej dłoni. Chcę zobaczyć, czy jest tam obrączka. Ma chude dłonie, z wyraźnie zarysowanymi żyłami, stare dłonie, myślę, dostrzegam na nich brązowe plamki. Palce są puste. Nie ma ani pierścionków, ani obrączki. Pewnie jest sama. Samotna. Żyje problemami swoich pacjentów. Spojrzał jej w oczy i poczuł litość. Zmęczone oczy, otoczone pajęczyną zmarszczek. Uśmiechnęła się. Wydało mu się to niestosowne.

„Jak się pan czuje, panie Arturze?” – zapytała. Miała ciepły niski głos.

Proste pytanie. A zabrzmiało jak atak. Jakby wbiła pierwszy gwóźdź do jego otwartych dłoni.

„Źle.” – odpowiedział. „A pani?”

Żachnęła się.

„To nie ma znaczenia, jak ja się czuję” – odpowiedziała. „Tu tylko pan jest ważny”

„Chciałbym wiedzieć jak pani się czuje” – powtórzył.

„Dobrze” – odparła. „Dobrze się czuję”.

To nieprawda, pomyślał. Brzmiała protekcjonalnie, jakby mówiła do dziecka. To nie ma sensu.

Poruszył się w fotelu, który nagle zrobił się za duży, za szeroki dla niego. Złożył ręce na udach i spojrzał jej w oczy.

„Nie wierzę, że może mi pani pomoc” – powiedział.

„Dlaczego?”

…………..

„Czy potrzebuje Pan pomocy?” – zapytała

„Nie sądzę” – odparł. „Straciłem wszystko”

„Ale wciąż pan tu jest”

„Jedyne, czego nie straciłem to życie. Na którym mi już nie zależy”

„Nie może pan stracić życia, bo go pan nie ma. Nie ‘mamy’ życia. Jesteśmy nim. Nie można stracić czegoś, czego się nie ma.”

Nie odpowiedział.





























34 views0 comments
bottom of page