Barbara Bernhardt
Updated: Jan 28
SEN
1.
W domu z czerwonej cegły, stojącym na pustej przestrzeni, porośniętej pożółkłą trawą,
z kilkoma zamkniętymi oknami, z kominem, z którego nie wydobywał się dym, w domu, który dzisiaj wydawał się jeszcze bardziej samotny niż wczoraj, bo zanurzony w ponurym, nieprzestającym padać deszczu, panowała niemal absolutna cisza.
Krople spadającego deszczu obijały się monotonnie o szyby, za oknem nie działo się nic. Nie było tam ani zwierząt, ani ludzi.
Kiedy wsłuchało się w ciszę jeszcze głębiej, usłyszeć można było dziwne pojedyncze dźwięki, nie wiadomo, fletu czy jakiegoś instrumentu smyczkowego?
Te dalekie głuche dźwięki w zasadzie podkreślały ciszę, a krople deszczu i bezruch szarej przestrzeni, rozciągającej się za oknem, pogłębiały pustkę, która wypełniała wszystko.
Mały człowiek, wrzucony w ogrom przestrzeni.
Czarny punkt w nieskończonym negatywnym obszarze, w którym przeźroczysta nicość zawiera w sobie samą siebie, a więc wszystko i nic – dwa bieguny tej samej całości.
Właśnie wydarzyło się coś, co wzbudziło jego ciekawość. Obudziło go z rutynowej drzemki, ciągu przyczynowo skutkowego i teraz nic już nie jest jasne, logiczne ani przewidywalne.
Wymazał przeszłość.
Wymazał przeszłość i wszystko, co zostało, czym może dysponować to pustka i cisza, a z niej trzeba będzie przepisać to, czego nie ma; zapleść ciszę z pustką w gruby warkocz z dziesiątkami wątków, rozbłyskujących chwilowym olśnieniem i gasnących natychmiastowym rozczarowaniem.
Ja, który śpię, śnię i jestem snem, patrzę na siebie i nie rozumiem, co przeżywam. Krzywię się z bólu, chociaż ciało mnie nie boli, płaczę i nie wiem, dlaczego. Szkoda mi siebie; tyle to supłów do rozwiązania, tyle krętych dróg; ktoś mnie zranił, ktoś mi coś zabrał, a potem zniknął, a ja ciągle czegoś chcę, coś odrzucam, za czymś biegnę i chowam się w kąt, jakby nic mnie już nie obchodziło. Lecz cały czas przyglądam się sobie. Może w końcu coś się wyjaśni.
*
Miałem sen. Bardzo chciałem go zrozumieć, dokończyć. Usiadłem na łóżku, przesunąłem rękoma po twarzy, ale zaraz je cofnąłem w obawie, że zetrę z niej resztki snu. Tego, co zostało niedopowiedziane, a co być może stanie się odpowiedzią.
Próbowałem przywołać w pamięci ostatnią scenę, ostatnie uczucie, ale nie pojawiało się nic. Dalekie, nieuchwytne strzępy innej rzeczywistości, odrywające się od podszewki świadomości i pokrywające mgłą.
Ruszyłem w stronę łazienki, nie wiedząc, po co, nie mając w głowie planu wydarzeń, prostych czynności, jednej po drugiej, które doprowadziłyby do końcowego efektu. Wpadłem z jednego snu w drugi i w tym, na jawie, obowiązywały te same prawa. Nie panowałem nad niczym,
nie przewidywałem niczego i chyba powinienem zrezygnować z usiłowań zrozumienia czegokolwiek. Umyłem twarz i wróciłem do łóżka. Usiadłem na nim i spojrzałem w okno. Krajobraz, jaki się tam roztaczał, nie przypomniał mi niczego. Obcy człowiek w obcym miejscu, z ciałem, którego nie poznaje, a które niewątpliwie do niego należy. Świadomość zawarta w ciele – oto kim byłem, tyle tylko, aż tyle.
Usłyszałem zgrzyt przy drzwiach, jakby ktoś chciał użyć klucza. Potem trzaśnięcie, lekkie kroki, już wewnątrz, odgłos odkładanej torebki. Kobieta.
“Artur?” – ciepły niski głos.
Ciekawe czy to ja. Artur?
Nie odpowiadam.
Nie wiem, czy to o mnie chodzi. Nie wiem, kim jest Artur. W drzwiach sypialni staje kobieta, niska, dość krępa, z ciemnymi, poplątanymi włosami, opadającymi na ramiona, 35/40 lat?
“Hej “- mówi.
Patrzę na nią, nie odpowiadam, bo nie wiem jak.
Co mam powiedzieć? Hej? Czy to nie byłoby przyznanie, że jestem Arturem?
“Co ci jest? “– pyta, a ja nadal siedzę i wpatruję się w jej obcą twarz, ciemne niewinne oczy, różowe policzki. Nie jest ładna. Nie mój typ. Ciekawe, kim jest? Żoną, siostrą, koleżanką z pracy? Podchodzi bliżej, patrzy na mnie uważnie.
“Czy coś się stało?” – pyta.
Chyba tak. Stało się. Śpię, śnię i jestem snem. Wiem o tym, ale nie mogę się obudzić.
Siada obok i bierze mnie za rękę. Nie bronię się. Ciepło jej dłoni sprawia, że czuję się lepiej, bezpieczniej.
“Co ci jest, kochanie?” - pyta.
Słyszę w jej głosie strach. Niepewność.
“Artur?” - nalega.
Zmuszam się do uśmiechu. Wykrzywiam twarz i wiem, że muszę coś powiedzieć. Coś jej dać.
“Nie” - mówię z lekką chrypką, jakby głos nie mógł przebić się przez gardło.
„Nic się nie stało. Głowa.” - mówię i dotykam ręką czoła.
„Dam ci tabletkę” – kobieta wstaje i wychodzi z sypialni, a ja zostaję sam i chcę się obudzić.
Tabletka. Przypominam sobie. To była mała biała tabletka. Czuję jeszcze jej gorycz na języku. Rozpuściła się a potem nic już nie było takie same.
Mała dziewczynka o ciemnych oczach trzymała mnie za rękę i ostrożnie stawiała kroki. Patrzyłem na jej różowe buciki i wiedziałem, że już je kiedyś widziałem. Pociągnęła mnie mocniej.
„No chodź.”
Spojrzałem w prawo, gdzie skręciła i przyspieszyła kroku. Huśtawki. Kobieta ubrana w białą sukienkę, z małym brązowym psem na smyczy. Szeroki uśmiech, merdanie ogonem. Czy to do nas? Dziewczynka wypuszcza moją rękę i biegnie w stronę kobiety z psem. Ta przykuca, rozkłada ramiona i z czułością bierze w nie dziewczynkę. Pies podskakuje, piszczy. Kobieta podnosi wzrok, uśmiecha się do mnie.
„Cześć” - mówi.
Jest piękna. Szczupła, o wysoko upiętych włosach.
„Dziękuję” - mówi. „Przywiozę ją jutro po obiedzie”.
Robię minę, jakbym chciał jej pokazać, że rozumiem. Jutro po obiedzie. Tak.
Stoję jeszcze chwilę, dziewczynka odwraca się.
„Pa, tato!” - krzyczy.
Odchodzę. Idę przez boisko, ścieżkę w parku, mijam staw, kaczki, wskakujące do wody, ławkę z parą zakochanych, patrzę w niebo. Jest bezchmurne, niebieskie; ani krztyny wiatru. Siadam na pustej ławce. Zanurzam głowę w dłoniach. Nie próbuję już myśleć, wiem, że nie ma po co. Na ławce obok leży złożona na pół gazeta. Chcę ją wziąć do ręki, rozłożyć, spojrzeć na datę, ale gdy to robię, litery rozmywają się w wielką szarą plamę i niczego nie jestem w stanie odczytać.
Otwieram oczy i widzę pochylającego się nade mną mężczyznę w białym fartuchu. Obok stoi kobieta – pielęgniarka. Rozpoznaję ją. To ta sama kobieta, która poszła po tabletkę od bólu głowy. Teraz ubrana w biały fartuch wpatruje się w przyrząd podłączony do mojej ręki.
„Już w normie” - mówi.
Lekarz oddycha z ulgą.
„Dobrze. Podajcie mu 400 mg”, po czym patrzy mi w oczy i potakuje głową.
Przez moment myślę, że to mój brat Mateusz. Jasne włosy, ten sam wyraz oczu, wąskie usta. Próbuję podnieść rękę, ale nie mogę. Jest ciężka jak ołów. To nie może być Mateusz. Mateusz nie był lekarzem.
A teraz siedzę na łóżku w domu z czerwonej cegły, samotnym, cichym i zalanym deszczem, pustym i przestronnym, stojącym na piaszczystej równinie, z kłującymi krzewami o czerwonych kwiatach, w domu, do którego nikt nie przychodzi i który sprawia wrażenie porzuconej skorupy.
2.
Kiedy Mateusz żenił się z Gabrielą, Artur, dawno rozwiedziony, nie popierał tego związku. Nie wierzył w instytucję małżeństwa. Jego małżeństwo trwało dwa lata; euforyczne początki, fascynacja Moniką skończyły się w momencie narodzin Alicji. Monika przestała go potrzebować. Alicja przesłoniła jej cały świat. Nie chciała spędzać z nim czasu, seks przestał istnieć, nawet czułość i bliskość nie bardzo ją interesowały. Spędzała całe dnie z Alicją, spotykała się z koleżankami, które miały małe dzieci, przestała o siebie dbać. Artur czuł, że najchętniej przeniosłaby się do pokoju Alicji i nie miała z nim nic wspólnego. Ich kontakt ograniczał się do rozmów o dziecku, co zjadła, ile razy się wypróżniła, czy zrobiła nową minę.
Artur czuł, że życie, jakie sobie kiedyś wyobraził, pełne, bogate życie, wypełnione wspólnymi zabawami, śmiechem, o który przyprawiało ich byle co, że to życie go oszukało. Monika wprowadziła go w błąd. Udawała kogoś, kim nie była, a wszystko dążyło tylko ku jednemu: narodzinom dziecka.
Jej świat, wśród pachnących mlekiem butelek, brudnych pieluch, różowych śpioszków, samogrających do zwariowania mechanicznych zabawek, nie przypominał niczego, co zafascynowało kiedyś Artura.
Wtedy Monika była nietuzinkową kobietą, pełną fantazji i odwagi, nieprzewidywalną, wypełnioną energią, która jak magnes przyciągała ku sobie ludzi.
Teraz była nieprzystępna, obojętna, nieobecna niemal, nieczuła na jego potrzeby, niereagująca na próby nawiązania kontaktu.
Artur czasem miał wrażenie, że budzi się z tego związku, jak ze snu. Przez mgłę przypominał sobie ich razem, trzymających się za ręce, przytulonych, zakochanych. Czasami udawało mu się, na moment, na parę sekund, odtworzyć poczucie bliskości, przynależności, bezpiecznej przestrzeni, w której zbudowali coś wielkiego i wyjątkowego. Ale były to tylko strzępy snu; odłamki jak drobne kawałeczki roztłuczonego szkła.
Fizycznie istnieli nadal, ci sami, ale już oddzielnie, już jako dwa byty, które niewiele, bardzo niewiele miały ze sobą wspólnego. Artur czuł, jakby Monika dała mu coś, co było prawem do bycia, do bycia nim, takim, jakim był naprawdę, jakim powinien być, a potem odebrała mu to.
Bez tego postarzał się i zbrzydł, pochylił ku ziemi, a w środku wysechł.
Nie było już w nim dawnej radości, ekscytacji życiem, gotowości na coś, co wprawdzie nie przychodziło, ale co zawsze było obok. Bez tego stracił spokój.
Nie rozumiał, co i dlaczego się stało. Nie rozumiał, jak było to możliwe, że odnalazł wreszcie siebie, uwierzył, że dotarł do miejsca, w którym powinien być, że pokonał słabości, ciężką, okropną chorobę duszy, ukłonił się życiu, z wdzięcznością w sercu, że oto dało mu wreszcie ów spokój, do którego zawsze tęsknił, a potem zrzuciło go z ramion, otrzepało się jak mokry pies i oto Artur znów znalazł się na dnie, rozbity na setki cząstek, których tym razem już chyba nie dało się zlepić w całość. Spokój znów stał się abstrakcyjnym słowem, pojęciem, które opisywało coś, czego nie mógł dotknąć.
Kiedy był małym chłopcem czekał wieczorami w pokoju na matkę. Na jej wieczorny uśmiech, pocałunek, coś, co zamykało dzień i znakiem krzyża na czole dawało mu pozwolenie na senną podróż. Kiedy matka nie przychodziła, zasypiał wprawdzie, ale nigdy nie miał spokojnych snów. Potem, po latach jako dojrzały mężczyzna, pragnął tego samego od Moniki. Chciał, by brała go w ramiona, całowała w czoło, uśmiechała się z czułością, zanim wypuści go w noc, w te obszary szarych cieni, które plątały się pod nogami, w głowie, wśród których gubił się i nie rozpoznawał wątków swego życia, ścieżek, którymi miał podążać, by rano, zawsze z trwogą w sercu, zawsze z szalejącym w żyłach niepokojem, raz jeszcze pojąć, że tamto to sen, a życie, prawdziwe, jego, jest tutaj.
Odkąd rozstał się z Moniką budziło go przerażenie, uczucie skończoności przyssane do szyi. Pierwsze chwile po przebudzeniu to zawsze terror nagłych stanów uświadomienia sobie, że to on, że sam, że tu, w tym miejscu, które nie było jego, z którym nie mógł się zaprzyjaźnić i że to, co kiedyś uważał za życie, dawno już się skończyło.
Pozostał sen. Sen, którego był autorem, nie miał co do tego wątpliwości, sam go stworzył i sam gra w nim główną rolę, ale sen, nad którym najczęściej nie miał kontroli. Nie zawsze wprawdzie, bo zdarzały się milisekundy, kiedy stawał w swoim śnie, zatrzymywał akcję, zaprzestawał w półgeście, świadomy tego, że jego szerokie czoło i to, co pod nim wyprodukowało te wszystkie obrazy, ludzi, ich gesty i czyny. Te chwile, nie, nie kontroli, przebłysku świadomości jedynie, trwały krótko, jak błysk zapałki, same zjawiały się, rozbłyskiwały krótkim światłem i gasły, a on ruszał dalej, w te same obrazy, niedokończone zdania, z postaciami otaczającymi go zewsząd, które albo znał i lubił albo nie mógł znieść.
Osoby, które były dorosłe za chwilę stawały się dziećmi i łapały go za rękę, jakby były Alicją.
„No chodź” - powiedziała Alicja i pociągnęła go w stronę huśtawki.
Przyspieszył kroku, próbując nadążyć za jej sprężystym truchtem.
„Pohuśtaj mnie”.
Artur pomógł jej wejść na zieloną huśtawkę i zanim zdążyła złapać za sznurki, zwisające po obu stronach, popchnął ją z rozmachem do przodu, tak, że dziewczynka poszybowała wysoko w powietrze. Zobaczył jej rozwiane włosy, przestraszone oczy, usłyszał krótki urwany krzyk, a potem tąpnięcie i ciszę. Przerażającą, huczącą w uszach, ściskającą za gardło ciszę.
Alicja leżała na mokrej ziemi z szeroko otwartymi oczami, z szyją dziwacznie przekręconą w bok.
Ukląkł obok, wziął ją w ramiona, rozpacz rozrywała mu wnętrze, jakby eksplodował w niej ładunek wybuchowy. Poczuł, że kręci mu się w głowie, cały świat wokół wirował jak karuzela: huśtawki, zjeżdżalnie, twarze ludzi, bladych ze strachu, trzymających ręce przy ustach.
„Boże” - usłyszał, a potem odgłos nadjeżdżającej karetki, krótkie urwane szczekanie psa, krzyki, piski, szepty, płacz.
*
Kiedy otworzył oczy, leżał w szpitalnym łóżku, z igłą wbitą w przegub łokcia i zaklejoną plastrem, z wiszącą obok butlą czegoś, co pomału sączyło mu się do żył.
Usłyszał coś, szelest ubrania, poczuł ciepło na dłoni.
Dotknięcie. Spojrzał w lewo i zobaczył kobietę i małą dziewczynkę, patrzące na niego, z wyraźną ulgą.
Z miłością?
„Cześć kochanie” -usłyszał
„Cześć tato”.
Wiem, że to sen, że go wymyśliłem, wiem, że to, co dostrzegam, to manifestacja moich myśli i uczuć, że mogę to zmienić, mógłbym to zmienić, gdybym wiedział jak.
Ale spróbujmy. Spróbować trzeba. Bez przesadnego kombinowania, bez prób udowadniania sobie czegokolwiek.
Jestem w szpitalu, bo pośliznąłem się na mydle. Tak, taki banał, w łazience, rano. Uderzyłem głową o muszlę klozetową. Straciłem przytomność.
A tamto… Tamto w ogóle się nie zdarzyło.
Monika i Alicja siedziały na krzesłach, tuż obok łóżka i uśmiechały się do niego.
„Miałeś lekki wstrząs mózgu” - powiedziała Monika.
„Lekarz mówi, że wszystko będzie w porządku, że za parę dni wrócisz do normy. I że będziemy mogli pojechać na nasz urlop.”
Pojechać na urlop. Z Moniką, która wpatrywała się w niego oczami pełnymi czułości i troski. Może do Grecji? Lub do Hiszpanii? Tak, nietrudno to sobie wyobrazić. Biała, szeroka plaża, turkusowe morze, Monika w żółtym kostiumie kąpielowym, opalona, wypoczęta, uśmiechnięta. Alicja, bawiąca się w piasku, przynosząca bez końca wodę w wiaderku i wylewająca ją na piasek obok leżaków. Grecja czy Hiszpania?
„Pojedziemy do Hiszpanii, kochanie. Będziesz zdrów jak ryba.”
Uśmiechnął się.
A więc jednak.
Miał coś do powiedzenia.
A więc jednak udowodnił właśnie, że to on, nawet jeśli nie tworzy w stu procentach, współtworzy to wszystko.
Ciekawe, czy znają hiszpański?
„Musimy tylko odświeżyć swój hiszpański” - uśmiechnęła się Monika. „Umówię się z Marisellą.”
W Barcelonie było słońce, przeźroczyste morze, ciepły, miękki piasek i palmy.
Jasny pokój z ogromnymi oknami, wychodzącymi na plażę, z kremowymi fotelami i błękitną boazerią przywitał ich spokojem, zapachem kawy i pomarańczy, obietnicą komfortu i wypoczynku.
Anchoas, spływający oliwą pan con tomate, tortilla de bacalao, sangria i churros z czekoladą dopełniały obrazu udanych, rodzinnych wakacji.
Życie może być tak proste, jasne jak słońce, orzeźwiające jak morze, opiekuńcze jak rzucany przez palmy cień, ciepłe i bezpieczne jak pomarańczowy piasek plaż. Chrupiące rogaliki, café bonbon, smukła talia Moniki, lśniące, szczęśliwe oczy Alicji. Spacery, rozmowy, śmiechy, sen.
Jak długo może to potrwać? Jak długo może na to pozwolić?
Jeśli ciemna plamka na dojrzałej pomarańczy jest zwiastunem rozwijającej się w niej choroby, tak Barcelona i rodzinne szczęście niosą w sobie znamię zatrważającej przyszłości.
Dzień i noc. Budzenie się i zasypianie. Narodziny i śmierć. Śmiech i płacz. Wieczna cykliczna podróż, od punktu A do B do A. Nie ma dokąd iść. Zawsze kończymy w punkcie wyjścia.
Liście spadną i zgniją, zmienią się w brunatną, smrodliwą maź, użyźnią nią glebę, a z niej wyrośnie nowe zielone drzewo. Wieczne koło.
Nie można odbić za daleko ani w lewo, ani w prawo, ale można czasami, w chwilach absolutnego spokoju serca, z uśpionym umysłem, na chwilę unieść się wzwyż. Zobaczyć siebie z góry, pełznącego po kole, od punktu A do B do A. Rodzimy się o dwunastej, umieramy o dwudziestej czwartej. Ten sam punkt, w zamkniętej doskonałej przestrzeni koła.
Ktoś kiedyś powiedział Arturowi, że możliwe jest odkleić się od tej tykającej, wymierzającej rytm życia tarczy, że można zlekceważyć czas i przestać przyglądać się przemijaniu.
Że można wymazać przeszłość.
To, kim jestem dzisiaj, nie jest rezultatem mnie wczoraj. To nowy, stwarzany przeze mnie samego byt, obdarty z czasu, zawsze otwierający oczy po raz pierwszy; niewpisany w geometrię życia wokół, samo-decydujący o swoim w niej położeniu.
3.
Zbliżał się dzień ślubu Mateusza i Gabrieli.
Mateusz pojawił się w życiu Artura późno, kiedy ten był już na pierwszym roku studiów. Matka nigdy przedtem o nim nie wspomniała. Był rezultatem krótkiego wakacyjnego romansu z żonatym ekonomistą, któremu matka oddała Mateusza zaraz po porodzie. Próbowała tłumaczyć Arturowi, co i jak się stało, ale Artur nigdy tak naprawdę tego nie rozumiał. Podobno ekonomista był w szczęśliwym związku z kobietą, która nie mogła mieć dzieci i kiedy matka oznajmiła mu, że jest w ciąży i zamierza ją usunąć, przekonał ją, żeby oddała mu dziecko, które on z żoną wychowa jak swoje. Żona wybaczyła mu romans, sama spotkała się z matką i błagała, żeby po porodzie oddała im dziecko.
Gdy Artur zapytał matki, dlaczego sama nie chciała go wychować, odpowiadała, że był to dla niej trudny okres, że ledwo dawała sobie radę z Arturem.
Był już na pierwszym roku socjologii, kiedy matka powiedziała mu o Mateuszu i zapytała, czy Artur chciałby go poznać. Podobno sam się do nich zgłosił.
Ich pierwsze spotkanie było trochę sztuczne, ale Mateusz szybko przełamał lody, był bezpośredni i serdeczny.
„Nie analizujmy przeszłości” - powiedział.
„Ja zawsze chciałem mieć brata i cieszę się, że się odnaleźliśmy.”
Zaprzyjaźnili się szybko i naturalnie. Mateusz, parę lat młodszy, po skończeniu szkoły średniej wyjechał na studia dziennikarskie do innego miasta. Rozmawiali ze sobą kilka razy w miesiącu, pisali maile i wiedzieli, co dzieje się w ich życiach.
Teraz Mateusz oznajmił, że żeni się z Gabrielą.
Artur nie rozumiał ich związku. Znali się zaledwie od roku i postanowili pobrać. Gabriela była już rozwódką, z kilkunastoletnią córką; prostolinijna, mało atrakcyjna, nieprzywiązująca uwagi do wyglądu czterdziestolatka. Mateusz zakochany był w niej po uszy.
Po poprzednim związku z Beatą, mającą problemy z nałogami i wiernością, blondynką o szerokim, uwodzicielskim uśmiechu, wydawało się, że odnalazł w Gabrieli swą przysłowiową przystań.
Może nie ma się czemu dziwić, może wszyscy tak właśnie funkcjonujemy, na zasadzie kontrastu wybieramy kolejnych partnerów i kolejne doświadczenia.
Noc po dniu jak Gabriela po Beacie.
Artur uwielbiał Beatę i nie umiał polubić Gabrieli. Mateusz dobrze o tym wiedział, niemniej jednak, może z fałszywie rozumianego szacunku do tradycji, poprosił Artura by był jego druhem.
„Wiesz, co myślę o małżeństwie” - powiedział Artur.
Mateusz uśmiechnął się tylko, jakby chciał powiedzieć: a myśl sobie, co chcesz i uszanuj, że pozostała część ludzkości myśli inaczej.
Artur nie tylko musiał założyć srebrny garnitur, którego nie znosił, z ciemnoróżowym krawatem i taką samą chusteczką w klapie, ale wznieść też główny toast, o co poprosił go Mateusz.
Cóż wam powiem, kochani, ja, który nie rozumiem waszego wyboru, który nie lubię twojej wybranki, bracie, a z tobą też więcej mnie dzieli niż łączy, ja który nie cierpię rytuałów, obrządków, tradycji i norm, jakich bezrozumnie przestrzegacie, ja, który zawiedziony i zraniony, nie wierzę w miłość.
„Nie wiem, co mam powiedzieć” – przyznał, patrząc Mateuszowi w oczy.
„Powiedz, że życzysz nam wszystkiego najlepszego” – odparł Mateusz, klepnąwszy go w plecy.
„Czy na ten jeden wieczór, ważny dla mnie, możesz być bardziej normalny?” - dodał i wyszedł.
Artur. 44 lata. Nauczyciel akademicki. Charyzmatyczny. Żonaty. Jedno dziecko. Rozwiedziony. Bezdzietny. Próbujący wyzwolić się z więzienia tożsamości i czasu, uporczywie i ze zdeterminowaniem, wciąż od nowa wymazujący przeszłość.
W sali oświetlonej siateczką drobnych żółtych lampek, uczepionych na drewnianych listwach i przykrytych folią, mających zapewne przypominać gwiazdy, goście weselni siedzieli przy trzech długich brązowych ławach, upstrzonych białymi kwiatami i małymi świeczkami. Artur siedział niedaleko Mateusza i Gabrieli, ubranych w srebrny garnitur i srebrną sukienkę, podobnie jak świadkowie, druhowie i druhny- najwyraźniej był to kolor wieczoru. Arturowi wydał się zimny i odpychający. Ciemnoróżowe akcenty, które miały dodać element zabawy, sprawiały, że całość wyglądała nieoryginalnie i tanio. Wszystko było przewidywalne, przygotowane i wyegzekwowane zgodnie z panującymi weselnymi schematami. Mateusz spojrzał wymownie na Artura, potakując głową – znak, że czas na toast, na przemówienie.
Artur wstał i wzniósł w górę kieliszek z szampanem.
„Drodzy państwo” – zaczął głośno i zamilkł.
Przy stoliku obok zobaczył Monikę, z fioletowym tiulowym szalem, ześlizgującym się z ramion, młodą i uśmiechniętą, trzymającą w dłoniach rękę mężczyzny, który siedział obok. Mężczyzna pochylił się, by szepnąć jej coś do ucha, a ona podniosła brwi ze zdziwieniem.
Za chwilę uśmiechnęła się znowu i pocałowała go w policzek.
Artur poczuł ciepło jej ust, poczuł jej dłoń w swojej; tak, nie było wątpliwości, obok Moniki siedział on.
Wyglądał młodziej niż teraz, bez śladu siwych włosów, które od roku pojawiały się coraz szybciej, bez cieni pod oczami i pionowej zmarszczki na czole.
„To ja” – pomyślał.
„To my”.
Odłożył mikrofon i kieliszek i ruszył w stronę Moniki i siebie – najpiękniejszej pary wieczoru, która teraz, podobnie jak wszyscy inni goście, nie spuszczała z niego wzroku. Mateusz poderwał się z krzesła i podbiegł do niego.
„Co się dzieje, Artur?” - zapytał, a gdy ten nie odpowiedział, kiwnął ręką na kogoś i za moment dwóch mężczyzn wyprowadziło Artura z sali.
„Mój brat nie czuje się dobrze” – usłyszał cichnący głos Mateusza.
Kiedy otworzył oczy, był w łóżku, w pokoju, w domu z czerwonej cegły. Panowała tam cisza, przerywana jedynie odgłosem nieregularnie spadających kropli deszczu. Chłodne powietrze przeciskało się przez szczeliny uchylonych okien, zapachem mokrego wiatru, który targał wierzchołkami drzew.
Najpierw trzeba przypomnieć sobie, kim się jest, potem, gdzie i dlaczego. Dom. Dlaczego jest tu tak cicho?
Artur wstał z łóżka i podszedł do okna.
Za oknem rozciągała się równina, niekończące się połacie traw i krzewów, z pojedynczymi drzewami, to i ówdzie, z niebem wiszącym nisko, granatowiejącym powoli, zlewającym się w szafir z zielenią traw.
Kolory zmierzchu sprawiały, że wszystko przysypane było szarością, mleczne, lekko rozmyte.
Artur wyszedł przed dom i rozejrzał się wokół. Nie było tam innych domów, tylko ten, jego, z czerwonej cegły w środku równiny.
To sen, pomyślał.
Śnię, że jestem sam, niby pustelnik, otoczony bezruchem i ciszą. Ale nie rozumiem niczego i nic nie czuję. Ledwo rozpoznaję samego siebie.
A może to nie mój sen? Może jestem tu gościem, obserwatorem jedynie?
Artur wrócił do środka i wolno ruszył od pokoju do pokoju, szukając czegokolwiek, co dałoby mu wskazówkę własnej tożsamości.
Na półce nad kominkiem stały zdjęcia. Mężczyzna. Kobieta. Dziecko. Kiedy Artur przyglądnął się bliżej ich twarzom, poczuł, że skądś je zna, że kiedyś już je widział.
Mężczyzna w białym podkoszulku, z krótkimi zaczesanymi na bok włosami, długa twarz, niebieskie uśmiechnięte oczy.
Artur przyjrzał mu się bliżej. Czy to ja? Wziął zdjęcie i ruszył do łazienki. Stanął przed lustrem i przyłożył zdjęcie do twarzy; było tam pewne podobieństwo, ale niewystarczające, nie na tyle, żeby Artur rozpoznał w mężczyźnie siebie.
Kobieta wydawała się znajoma. Przyglądał się jej długo, ale nie znalazł nic, co by przypomniało mu, gdzie i kiedy ją widział. Inaczej było z oczami dziewczynki. Kiedy w nie spojrzał poczuł nagłą słabość, krótki, ale gwałtowny zawrót głowy. W sercu pojawiła się mieszanka wielkiego żalu i wielkiej rozpaczy, a potem fala ogromnego wzruszenia.
Przez ułamek sekundy zobaczył te oczy, puste, nieruchome, wpatrzone w dal, dwa węgielki w maleńkiej kruchej postaci, leżącej na trawie w absolutnym bezruchu.
Artur odstawił zdjęcia i usiadł w fotelu. Zanurzył głowę w dłoniach, czuł się zagubiony, zmęczony, chory.
To dlatego, pomyślał, dlatego niczego nie poznaję, bo jestem chory. To choroba sprawia, że nie wiem, kim jestem, nie wiem, gdzie i nie rozumiem, co się dzieje. Ale dlaczego jestem tu sam? Dlaczego nie ma tu innych domów, ulic, ludzi...
To sen - powtórzył. głośno. Muszę się obudzić.
4.
W małym miasteczku, w którym był nauczycielem akademickim, w filii większego uniwersytetu, znał prawie wszystkich. Mieszkali z Moniką i Alicją w domku szeregowym blisko centrum. Wszędzie można było dojść pieszo. Monika pracowała w zakładzie fotograficznym, on wykładał socjologię. Alicja, teraz już pięciolatka, chodziła do prywatnego przedszkola, obok budynku uniwersytetu, na którym pracował.
To Artur najczęściej przyprowadzał i odbierał ją z przedszkola.
Małomiejskie życie nużyło go i od czasu do czasu proponował Monice, żeby się wynieśli do dużego miasta, gdzie byliby anonimowi, gdzie wszystko mogłoby się zacząć jeszcze raz, być nowe i nieprzewidywalne. Monika nie chciała się przenosić. Znalazła spełnienie w Alicji, lubiła swoją pracę, miała przyjaciół, ale najważniejszy i najświętszy był czas w domu, Moniki z Alicją, bawiącymi się razem, oglądającymi telewizję, czytającymi lub przygotowującymi posiłki.
Artur rzadko w tym uczestniczył.
Czuł się coraz bardziej niewidzialny i niepotrzebny.
Czasami wyjeżdżali na weekendy w pobliskie góry i Artur, zawsze zostawiony sam sobie, przyglądał się z daleka jak Monika z Alicją, trzymając się za ręce zrywają kwiaty, szukają kolorowych kamieni, śpiewają piosenki lub zadają sobie nawzajem zagadki. Artur nie miał wstępu do ich świata. Próbował czasami, ale zawsze kończyło się to niepowodzeniem.
Monika i Alicja – dwie zakochane w sobie istoty, niepotrzebujące nikogo innego.
Po jednym z weekendowych wyjazdów, kiedy byli już wieczorem w sypialni, Artur powiedział:
„Twoje relacje z Alicją są niesamowite.”
Spojrzała na niego, przestraszona, jakby bała się, że może mieć o to do niej pretensje.
„Jesteście zawsze razem” - zauważył Artur.
„Nie zawsze” - odparła Monika obronnym głosem.
„Alicja chodzi do przedszkola, ja do pracy, mamy oddzielne pokoje i ona często bawi się sama.”
„Ale lubimy być razem” - dodała uśmiechając się.
Artur odchrząknął:
„Czasem czuję, że nie ma tam miejsca dla mnie” - powiedział.
Monika nie zareagowała.
Miał wrażenie, że bała się tego tematu, że to, co stworzyła z Alicją, to czym są razem, jest dla niej święte i niedotykalne. Zlekceważyła więc ten niewypowiedziany wprawdzie, ale zdecydowanie zainsynuowany znak zapytania na końcu zdania Artura.
Nie było wątpliwości, że Alicja bardziej kochała matkę. Artur starał się być dobrym ojcem, chciał spędzać z nią czas, zabierał ją na lody czy do sklepu z zabawkami, kupował jej, co chciała. Zmuszał się, aby oglądać filmy rysunkowe, które nudziły go do tego stopnia, że często przysypiał przed telewizorem, wieczorami czytał jej wiecznie te same książeczki.
Rzadko jednak widział w jej oczach iskierki, które tańczyły jak ogniki, kiedy robiła coś z Moniką, rzadko słyszał jej śmiech.
Z Moniką śpiewała, tańczyła, prała, gotowała, przyglądała się jej, kiedy nakładała makijaż, ubierały się razem, czesały, a wieczorami, codziennie, bez wyjątku, brały wspólną kąpiel, z gumowymi żabkami, rybkami i kolorowymi naczyniami, do których Alicja wlewała i z których wylewała wodę.
Czasami Monika zapalała świeczki, puszczała swoje ulubione bossa novy, przyciemniała światło i siedziały tak razem w wannie, wypełnionej pachnącą pianą, jak para kochanków.
Artur, choć za nic nie chciał się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, czuł, że Alicja zabrała mu Monikę.
Nie miał do dziecka żalu ani gniewu, raczej żal do losu, ogromne, uwierające uczucie rozczarowania i bezradności.
Monika leżała po swojej stronie łóżka, czytając kolorowy magazyn. Artur rozebrał się i wolno poszedł do łazienki, przebrał się w bokserki i podkoszulek i stanął przed łóżkiem.
„Sprawdź proszę, czy się nie odkryła” – powiedziała Monika.
Artur nie zareagował. Monika podniosła wzrok znad gazety.
„Co?” - zapytała. Artur milczał.
„Czy możesz zaglądnąć do Alicji i zobaczyć, czy się nie odkryła” - powtórzyła, jakby chciała cofnąć ten dziwaczny moment milczenia, dać im jeszcze jedną szansę powrotu do udawania normalności.
„Jak jej będzie zimno to się przykryje” – odpowiedział sucho, zaskakując samego siebie.
Monika spojrzała na niego z wyrazem zniecierpliwienia i frustracji.
„Ok” - powiedziała. „Ja pójdę.”
Wstała z łóżka.
Artur nadal stał bez ruchu.
Monika wróciła, rozdrażniona jego zachowaniem weszła do łóżka i ostentacyjnie znowu zaczęła czytać gazetę.
„No i co? Odkryła się?” - zapytał.
Monika nie odpowiedziała
„Monika?”
Podniosła wzrok. Zapanowało milczenie.
Nie wiedział co powiedzieć, jak zacząć. Miał nadzieję, że ona zrozumie i że sama rozpocznie rozmowę, która tak bardzo była im potrzebna i która wyjaśniłaby wszystko, co nazbierało się między nimi przez lata.